Niezmordowany misjonarz - o. Franciszka Stopkowicza

05 lut 2025
ks. Jarosław Wiśniewski
 

Dowiedziałem się o śmierci o. Franciszka Stopkowicza, rodem z Jasła. To kapłan że Zgromadzenia Franciszkanów Konwentualnych, który urodził się w Jaśle w 1943 roku. Zmarł w sobotę 21 grudnia 2024 roku w Jaśle, w klasztorze. Został pochowany na starym cmentarzu w swej rodzinnej miejscowości.

Nie znam okoliczności zgonu, ale domyślam się że po prostu nadeszła pora odpocząć. Był to człowiek niezmordowany, ale też uśmiechnięty i rubaszny. Krępej postawy, bialutki jak gołąbek. Spędził on trzydzieści lat na misjach w Zambii i kolejne dwadzieścia lat w Uzbekistanie. Pełnił tam funkcję Dyrektora krajowego Caritas. Proboszczował długo w starożytnej Samarkandzie. Spędził też wiele lat w Taszkiencie, obsługując parafie dojazdowe w Navoja i w Angrenie.

Trudno przesadzić, wyliczając jego zasługi dla katolickiej wspólnoty w Uzbekistanie. Nikt, niestety, nie jest wieczny. Pamiętam, jaką dobrocią otaczał młodzież z Samarkandy. Mimo podeszłego wieku znajdował z młodymi ludźmi wspólny język. Miał dla nich czas i serce. Nawet sponsorował rokowy zespół muzyczny przy parafii.

Dla mnie, gdy go czasem zastępowałem w Samarkandzie, był bardzo szczery i wdzięczny. Lodówka była pełna i pieniędzy na zakupy pod dostatkiem. Pamiętam, jak się krępował, że musi opuścić placówkę i gdzieś lecieć za granicę, by reprezentować Caritas. Sumiennie nas, kapłanów, wspierał z funduszu Caritas. Robił to regularnie, wydając nam pieniądze na podarunki i lekarstwa dla osób starszych - właśnie na święta. Jestem mu osobiście bardzo wdzięczny, że objął po mnie Parafię Bożego Miłosierdzia w miasteczku Angren. Za jego kadencji doszło do rejestracji wspólnoty, mimo że mi się to przez pięć lat nie udawało. Pięknie się opiekował grupą anglojęzyczną, czyli dyplomatami z placówek zagranicznych w Taszkiencie. Miał ten język opanowany perfekcyjnie dzięki misjom afrykańskim.

Biskup Jerzy Maculewicz niecały rok temu pisał, że siły o. Franciszka podupadły, bo skończył dziewięćdziesiąt lat. Sam więc Biskup obsługiwał tę parafię. Potrzeba było, by ktoś inny poniósł te ciężary. Ojciec Franciszek zmarł, proszę o „zdrowaśkę” za jego duszę.

Choć mi stuknęła sześćdziesiątka i dręczy gruźlica, jestem gotowy. To moje ostatnie święta w Papui. W Polsce mam niewiele do roboty… Myślę że w połowie lutego, najpóźniej na początku marca powinienem się zjawić w Taszkiencie i powędrować do osieroconego Angrenu. Podobno imię Jarosław znaczy tyle co „jary - wiosenny gość”. Taszkient to dobre miejsce, bo klimat jest suchy. W Papui jest parno jak w pralni.

Jeśli prawidłowo odczytuję „znaki na niebie i na ziemi”, to ta śmierć mnie przynagla. Czuję, jak mnie ten stary, dobry misjonarz ponownie przywołuje. Szesnaście lat temu zadzwoniłem z Donbasu do Samarkandy, bo myślałem, że o. Lucjan, mój stary kompan z Rosji, tam jest. Telefon jednak odebrał o. Franciszek. O wszystko wypytał dokładnie i grzecznie zachęcił, bym zadzwonił do Taszkientu. Tak trafiłem tam do pracy w 2008 roku. Wytrwałem wtedy pięć lat. Kolejne dziesięć lat bylem w Papui.

Wygląda na to, że nareszcie wracam. Mnie też potrzebna jest „zdrowaśka”. Przyda mi się w drodze powrotnej do Angrenu „na zastępstwo”.

 

Warto odwiedzić