Czy starość udała się Bogu?
Dla tego, który kocha, myśli, ufa, obumieranie i śmierć fizyczna nie stanowią zwykłej kolei rzeczy. Nikt nie postrzega własnej śmierci (ani śmierci swoich bliskich) jako naturalnego procesu biologicznego, lecz jako dramat, którego być nie powinno (I. Ziemiński).
Jednocześnie dla tego, który kocha, myśli, ufa, obumieranie w wymiarze duchowym, rezygnacja ze swojego egoizmu, to naturalny proces wzrastania w miłości i droga do pełni życia. Paradoksalnie, te dwa przeciwstawne procesy obumierania biegną w nas równolegle w tym samym strumieniu świadomości. Jeden ku śmierci. Drugi ku życiu.
Całe życie tracimy
Życie jest procesem obumierania, który zaczyna się już przy narodzinach. Obumieranie to tracenie. Każdego dnia człowiek coś traci. Przede wszystkim mija czas. A ponieważ mamy go skończoną ilość, boli każda minuta, która zapadła się w przeszłość. W młodym wieku wydaje się, że praktycznie wszelkie możliwości stoją otworem. Nieraz więc młodzi chcą wszystkiego posmakować zanim wybiorą coś na stałe. Ale tych rzeczy do posmakowania jest ogrom. Trzeba wybierać. A więc tracić. Aby móc wybierać, musimy godzić się na obumieranie.
W sposób szczególny wymaga tego wybór stanu życia, np. założenie rodziny. Ileż to razy matka czy ojciec muszą zrezygnować ze swojego egoizmu, z realizowania własnych planów, marzeń, ambicji właśnie z powodu tej drugiej osoby lub z powodu dzieci, które się rodzą. A później, gdy dzieci dorosną, trzeba zrezygnować i z nich, bo odchodzą z domu i chcą się uniezależnić. Gdy mijają kolejne lata, coraz mocniej sobie uświadamiamy, jak szybko jesteśmy odzierani z wielu rzeczy, które uważaliśmy za oczywiste: najpierw z najbliższych osób, rodziców, rodzeństwa, dalszych i bliższych krewnych, przyjaciół; potem z tego, co jest nam jeszcze bliższe: sprawności rąk, siły nóg, koncentracji, pamięci. Zdolność działania i efektywnej pracy któregoś dnia musi się skończyć. Kolejne choroby wymagają odpowiedniej diety, zatem rezygnacji z przyjemności jedzenia i picia. Tracimy coraz więcej miejsc: nie ma sił, by wychodzić i jeździć. Czas odbiera człowiekowi wzrok, słuch, wrażliwość zapachu, smaku i dotyku.
A w starości, gdy przychodzą złączone z nią choroby i niedołężność, wszystko się odkrywa przed ludźmi: wszystkie nasze intymne sprawy, zarówno duchowe, psychologiczne, jak i cielesne. Stajemy coraz bardziej nadzy, bo nie mamy już sił się zakrywać, tłumaczyć, racjonalizować, uciekać, hamować. Starość można odbierać jako drogę poniżania człowieka.
Obumieranie dla życia
Jednak tracenie i obumieranie w wymiarze psychologiczno-fizycznym, przeżywane w duchu wiary, prowadzi do budzenia źródeł życia w wymiarze duchowym. Z czasem człowiek może się nawet przekonywać, że stamtąd przychodzi nadzieja dla całej ludzkiej istoty. Prowadzenie głębszej modlitwy, która pomaga przyjąć obumieranie i tracenie w duchu wiary, umacnia w człowieku przekonanie o własnej wartości i ludzkiej godności. Przekonuje o nieśmiertelności, jaką obiecuje miłość Boga w Jezusie. Prowadzić może do całkowitej przemiany własnego istnienia, przewartościowania wszystkich wartości, stania się nowym człowiekiem i nowego rodzaju życia – bardziej kontemplatywnego. Podeszły wiek nie umniejsza możliwości dawania życia innym.
Starość – mistyczne doświadczenie
Być może na starość i związane z nią obumieranie można popatrzeć przez analogię z drogą mistyków. Cechą mistycznego doświadczenia jest doznanie bezradności i bierności wobec tego, co się z mistykiem dzieje, gdy przechodzi kolejne etapy oczyszczenia, gdy coraz bardziej jest odzierany z tego, w czym pokładał nadzieję, na czym się wspierał. W pewnym momencie zauważy, że już nie ma nic swojego. Wszystko musi postrzegać jako dar. Kiedy człowiek idzie duchową drogą coraz głębiej, coraz mniej ma podpórek. By wejść w bezpośrednią relację z Bogiem, wiele musi się w człowieku odsłonić, z wielu zasłon musi być odarty. Nic nie powinno być zakryte, czego byśmy w pełni nie odsłaniali przed Bogiem i Jemu całkowicie nie oddawali – powie Mistrz Eckhart w Kazaniu 11. Bóg dosięga człowieka w jego największej intymności.
O. Pedro Arrupe, generał jezuitów, pod koniec swojego życia, sparaliżowany i pozbawiony władz fizycznych, podyktował swojemu sekretarzowi, który z trudem mógł rozróżnić wypowiadane nieporadnie słowa: Bardziej niż kiedykolwiek czuję, że znajduję się w rękach Boga. Tego właśnie pragnąłem przez całe życie, od młodości. Obecnie pozostaje to jedynym moim pragnieniem. Dostrzegam jednak wyraźną różnicę: dziś cała inicjatywa należy do Boga. Zapewniam was, że świadomość i poczucie, iż jestem całkowicie w Jego rękach, jest niezwykle głębokim doświadczeniem.
Pod koniec życia mamy możliwość bliskiej więzi z Bogiem w całkowitej i bezpośredniej od Niego zależności. Szczególnie gdy już człowiek nic nie jest w stanie zrobić sam, gdy może nawet opuściły go władze umysłowe, wtedy radykalnie znajduje się w rękach Boga. Tak, owszem, także w rękach ludzi, ale winny się one stać rękami Boga. Cała inicjatywa należy do Boga. To coś w rodzaju mistycznego doświadczenia. Czy starość udała się Bogu?