Święta wśród trędowatych
Pierwsze to święta, które spędziłem z moimi trędowatymi, bo, jak Ojcu wiadomo, w zeszłym, tj. 1898 r., świętowałem w drodze do Tananariwy. Żeby te święta były wesołe, to trochę trudno powiedzieć, przeciwnie, bardzo mnie smuciły, a to ze względu na moich chorych. W pierwszy dzień odprawiłem im trzy Msze św., ale gdzie?
Nie potrzebowałem wcale stawiać szopki, jak to robią po naszych kościołach, bo mój kościół bodaj czy nie w gorszym stanie obecnie, jak betlejemska stajenka. Ściany, zbrukane od deszczów i popękane rozchodzą się na wszystkie strony – chorzy muszą wybierać miejsca, gdzie by mogli rozesłać rogóżki, na których siedzą, bo w kościele błoto (teraz właśnie pora deszczowa). Ołtarz z gliny zrobiony tak jak i ściany, tylko parę kawałków deski położono zamiast mensy i stopnia; ozdobiłem go jak mogłem zielenią (kwiatów jeszcze nie mogę dostać), ot i cała parada. Wie Ojciec drogi, że Matka Boska Częstochowska w rzeźbionej ramie i ten ołtarz, niby cośkolwiek ozdobiony, wyglądają w tym kościele zupełnie jak piękny bukiet przy dobrze zasmolonym kożuchu. Moi chorzy wystroili się jak kto mógł, mimo to jednak wyglądali jak czeladź murarska w powszedni dzień. Zapach w całym kościele wcale nie przypominał kadzidła, ale trudna rada, inaczej być nie może, bo ci nieszczęśliwi gniją żywcem. (...)
(...) W sobotę 23 grudnia przysłano mi zupełnie niespodzianie z Tananariwy figurki malowane i wycięte z blachy Dzieciątka Jezus, Matki Najświętszej. i św. Józefa; otrzymałem te rzeczy wieczorem, więc już nie mogłem nic zrobić. Nazajutrz, tj. w niedzielę 24 [grudnia], związaliśmy naprędce z moim czarnym kuch-mistrzem szopkę z kawałków bambusa, pokryliśmy suchą trzciną i wyglądało to w samej rzeczy jak szopka; wewnątrz wyścieliłem świeżą trawą, zaniosłem do kościoła, postawiłem na małym stoliku i zacząłem umocowywać figurki Najświętszej Rodziny. Któryś z chorych zobaczył to i zaraz powiedział innym, że ja coś robię w kościele. Za chwilę już wszyscy chorzy zeszli się do kościoła, żeby się mojej robocie przypatrywać, bo wszystko ich bawi i zaciekawia jak małe dzieci.
Kiedy otoczyli stolik, na którym była szopka, słychać było okrzyk: „ojej, maluśki Jezus”, potem przez jakiś czas przypatrywali się w zupełnym milczeniu. Przypatrzywszy się nieco, powiedzieli mi: szopka ujdzie, ale cały nasz kościół strasznie brzydki, czy możemy go ozdobić? Naturalnie, że najchętniej przystałem na to, tylko ciekaw byłem, co też oni wymyślą. Kilku chorych, będących jeszcze w pierwszym stadium, poszło zaraz, nacięli gałęzi z drzew (jest kilka drzew przy ich barakach), narwali trawy i polnych kwiatów i umaili nie tylko kościół, ale i drogę od baraków do kościoła.
Skończywszy robotę, wołają mnie, żebym powiedział, dobrze czy nie, a przy tym proszą, żeby nazajutrz Msza św. mogła być o północy. „Katoliki na całym świecie mają tak, a my czemu nie tak, kiedy my także katoliki”. Na to jednak nie przystałem, bo w nocy deszcz, więc to dla nich byłoby szkodliwym (przejścia krytego od baraków do kościoła nie ma). Żeby jednak zadośćuczynić ich żądaniu, powiedziałem, że odprawimy nabożeństwo raniutko. Co do umajenia powiedziałem, że doskonale zrobili, ale jeszcze nie wszystko, bo będziecie iść po ciemku do kościoła. Dałem im z kościoła dwie latarki, które używamy przy udzielaniu sakramentów św. konającym i przy pogrzebach, zawiesili je na gałęziach i zadowoleni rozeszli się, żeby czekać rana.
Czy spali tej nocy czy nie, tego już nie wiem, dość na tym, że ledwo deszcz ustał około trzeciej godziny, już droga była iluminowana i zaczęli schodzić się do kościoła. Około czwartej zacząłem odprawiać Mszę św. Musieli się porządnie pomęczyć moi chorzy, bo przez wszystkie trzy Msze św. bez ustanku śpiewali i odmawiali różańce. W ciągu dnia ustawicznie ktoś z nich był w kościele przy szopce. Każdy, co mógł tylko, to coś przyniósł, to gałązkę, to kwiatek polny lub trawę, żeby przyozdobić kościół. Prawdziwa to pociecha patrzeć, jak ci nieszczęśliwi garną się do Boga.
z listu o. J. Beyzyma SJ do ks. M. Czermińskiego SJ