„Cud nad Wisłą”
Gdybyśmy przeprowadzili sondę uliczną i poprosili przechodniów o odpowiedź, jakie ważne wydarzenie miało miejsce w Polsce równo sto lat temu, to zapewne uzyskalibyśmy dwa wskazania: w Wadowicach urodził się Karol Wojtyła, a w sierpniu miał miejsce „cud nad Wisłą”. Podejrzewam również, że gdybyśmy poprosili o podanie większej ilości szczegółów związanych z obydwoma wydarzeniami, to w przewadze byłyby fakty z życia Papieża-Polaka. W powszechnej świadomości działania wojenne z 1920 roku funkcjonują wyłącznie jako pewne, do znudzenia powtarzane, klisze i pojęcia-klucze.
Pierwsze z nich pojawiła się już kilka linijek wyżej: „cud nad Wisłą”. Wydaje mi się, że większość Polaków utożsamia to stwierdzenie z, po ludzku niewytłumaczalnym, obrotem spraw, które doprowadziły do zwycięstwa Wojska Polskiego nad Armią Czerwoną. I nawet jeśli rzeczywiście po militarnym triumfie sformułowanie to otrzymało konotacje religijne, to intencja jego użycia i spopularyzowania niewiele miała wspólnego z chrześcijańskimi uczuciami.
Zacznijmy od tego, że używane jako synonim bitwy warszawskiej określenie „cud nad Wisłą” powstało… jeszcze przed bitwą. W dzienniku „Rzeczpospolita” z 14 sierpnia 1920 roku ukazał się artykuł Stanisława Strońskiego, zatytułowany „O cud Wisły”. Fraza ta nawiązywała do potocznego określenia bitwy, rozegranej we wrześniu 1914 roku między armiami francuską i niemiecką, w wyniku której Francuzom udało się zatrzymać „wojnę błyskawiczną” prowadzoną przez Cesarstwo Niemieckie. Stroński budował w artykule analogię między sytuacją na froncie zachodnim Wielkiej Wojny, a niezwykle trudnym ówczesnym położeniem Wojska Polskiego, dla którego ostatnią nadzieją była walka z bolszewikami na ostatniej naturalnej linii obrony, jaką była Wisła. Pisał wówczas: …żeby Warszawa wpaść miała w ręce bolszewików, żeby Trocki miał wejść do miasta jak ongi Suworow i później Paskiewicz, żeby ten sam dziki, a dzisiaj jeszcze dzikszy, bo podniecony przez mściwych i krwiożerczych naganiaczy sołdat i mużyk pohulać miał w stolicy odrodzonej Polski, tej myśli wojsko nasze nie zniesie i każdy żołnierz sobie powie: po moim trupie. (…) I gdy w jutrzejszą niedzielę zbiorą się miliony ludności polskiej w kościołach i kościółkach naszych, ze wszystkich serc popłynie modlitwa: Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, Ojczyznę, Wolność, zachowaj nam Panie. Błogosławiony tą modlitwą ojców, matek, sióstr i małej dziatwy o ziszczenie się cudu Wisły, żołnierz polski pójdzie naprzód z tym przeświadczeniem, że oto przypadło mu w jednej z najcięższych chwil w naszych tysiącletnich dziejach być obrońcą Ojczyzny.
Żeby zrozumieć mechanizm popularyzowania określenia „cud nad Wisłą”, warto na początek kilka słów poświęcić autorowi przywołanego artykułu. Stroński przez całe życie związany był z ruchem narodowym. Urodzony w 1882 roku w Nisku, pochodził z mieszanej polsko-żydowskiej rodziny. W 1900 roku zdał maturę w I Gimnazjum w Nowym Sączu. Z wykształcenia romanista, był profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Czterokrotnie wybierany posłem: po raz pierwszy jeszcze do Sejmu Krajowego Galicji, a następnie w latach 1922-1935 do Sejmu II RP. Od 1920 roku był redaktorem naczelnym „Rzeczpospolitej”. Jako członek Narodowej Demokracji był zdecydowanym przeciwnikiem polityki Józefa Piłsudskiego. I właśnie ta informacja jest kluczowa dla zrozumienia intencji, dla której polska prawica bitwę warszawską z sierpnia 1920 roku nazywała „cudem nad Wisłą” – chciano w ten sposób zminimalizować rolę Marszałka w odniesionym zwycięstwie, tłumacząc je zbiegiem pomyślnych okoliczności lub działaniem sił nadprzyrodzonych. Warto jeszcze wspomnieć, że Stanisław Stroński zapisał się w polskiej historii jeszcze dwoma słynnymi artykułami: po zaprzysiężeniu na prezydenta RP Gabriela Narutowicza opublikował tekst pt. Zawada, podsycający nagonkę na nowego prezydenta, zakończoną jego zabójstwem, a dzień po śmierci Narutowicza w artykule Ciszej nad tą trumną! próbował zrzucić z ugrupowań prawicowych odpowiedzialność za ten czyn. Po 1939 roku był ministrem i wicepremierem Rządu RP na Uchodźstwie. Zmarł w 1955 roku w Londynie.
Każdy, kto choć raz oglądał transmisję z centralnych uroczystości państwowych organizowanych w dniu 15 sierpnia, słyszał z ust telewizyjnych komentatorów frazę: bitwa warszawska nazywana jest 18. bitwą decydującą o losach świata. Nie wiem natomiast, ile osób wie, skąd wzięła się ta klasyfikacja. W 1851 roku Edward Shepherd Creasy opublikował książkę Piętnaście decydujących bitew świata. Opisał w niej wybrane przez siebie starcia militarne, których wynik w znaczący sposób zadecydował o dalszych losach państw i narodów. Wybrał m.in. bitwę pod Maratonem z 490 roku p.n.e., w której Grecy powstrzymali perską ekspansję, bitwę pod Poitiers, czyli klęskę Arabów w starciu z Państwem Franków z 732 roku czy bitwę pod Waterloo z 1815 roku, która zakończyła okres rządów Napoleona Bonaparte. Listę Creasy’ego rozszerzył Edgar Vincent D'Abernon (1857-1941). Ten brytyjski dyplomata i pisarz w 1920 roku był członkiem Misji Międzysojuszniczej do Polski, która miała doradzać rządowi polskiemu w czasie ewentualnych rokowań ze stroną bolszewicką. Swoje wspomnienia z tego okresu zawarł w książce Osiemnasta decydująca bitwa w dziejach świata pod Warszawą 1920 r. Jako bitwy szesnastą i siedemnastą określił odpowiednio: bitwę pod Sedanem z 1870 roku, w następstwie której we Francji zakończyły się rządy Napoleona III i powstała II Rzesza Niemiecka, oraz bitwę nad Marną z września 1914 roku, kiedy zatrzymana została niemiecka ofensywa na Francję.
Kolejnym uproszczeniem, wynikającym po części z ustanowienia tego dnia świętem państwowym, jest skupienie całej uwagi na dacie 15 sierpnia 1920 roku W powszechnej świadomości właśnie uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny uchodzi za datę bitwy warszawskiej, czyli owego „cudu nad Wisłą”. Jednak pod określeniem bitwa warszawska kryje się olbrzymia operacja wojskowa, która trwała od 13 do 25 sierpnia. Była to praktycznie ostatnia próba odparcia ofensywy Armii Czerwonej. Zadaniem polskiej obrony było utrzymanie ostatniej naturalnej przeszkody, jaką była Wisła (w ówczesnych granicach RP jedyną dużą rzeką na zachód od Wisły była Warta; Odra płynęła już przez terytorium Niemiec). Stąd też Warszawa nie była wcale kluczowym punktem, który należało obronić: teatrem zmagań były przedpola stolicy na prawym brzegu Wisły. W pierwszym dniu bitwy siły bolszewickie zdobyły Radzymin, który Polakom udało się odbić 15 sierpnia (właśnie ten element mylnie utożsamiany jest z rzekomym ostatecznym zwycięstwem odniesionym w dniu maryjnego święta). Kluczowym momentem batalii był 16 sierpnia, kiedy pięć dywizji pod dowództwem Józefa Piłsudskiego przeprowadziło tzw. kontruderzenie znad Wieprza, atakując skrzydło i tyły sił bolszewickich. Właśnie ten manewr okazał się decydujący. Dotąd wyłącznie wycofujące się jednostki Wojska Polskiego przeszły do ataku i w serii kolejnych operacji (m.in. rozstrzygająca losy wojny zwycięska bitwa nad Niemnem we wrześniu 1920 roku) udało im się przesunąć linię frontu na wschód i doprowadzić do zawieszenia broni.
Wydaje się, że bitwa warszawska jest jedynym powszechnie znanym epizodem wojny polsko-bolszewickiej, trwającej od 1 stycznia 1919 do 18 marca 1921 roku. Oczywiście rację będą mieli ci, którzy wskażą na wspomniane wyżej wydarzenia z sierpnia 1920 roku jako decydujące dla losów kampanii wojennej. Jednakże kilka miesięcy zmagań to ogromny wysiłek polskich żołnierzy oraz tragedia ludności cywilnej, której położenie na terenach zajętych przez bolszewików było dramatyczne. Ta szersza perspektywa pozwoli również zrozumieć motywację przywołanego już hrabiego D'Abernon, by właśnie starcie na przedpolach Warszawy zaliczyć do bitew decydujących o losach świata. W naszej rodzimej historiografii posługujemy się określeniem wojna polsko-bolszewicka. Natomiast patrząc z perspektywy ogólnoeuropejskiej, ofensywa Armii Czerwonej z wiosny 1920 roku była pierwszym etapem tzw. „eksportu rewolucji”, czyli udzielania zbrojnej pomocy lokalnym siłom komunistycznym w obalaniu dotychczasowych rządów. Tę podstawową intencję wyraził głównodowodzący siłami rosyjskimi Michał Tuchaczewski: Bohaterscy żołnierze Armii Czerwonej! Nadszedł czas rozrachunku. Armia Czerwonego Sztandaru oraz armia drapieżnego Białego Orła stanęły naprzeciw siebie przed bojem na śmierć i życie. Przez trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na naszych bagnetach przyniesiemy szczęście i pokój masom pracującym. Na zachód! Słowa te dobrze obrazują, na czym polega znaczenie polskiego zwycięstwa. Aż trudno sobie wyobrazić alternatywną wersję historii, w której bolszewicy zajmują Warszawę, przekraczają Wisłę i po sforsowaniu Odry kierują się na Berlin i Paryż…
Nie sposób w krótkim artykule poruszyć wszystkie wątki. Chciałbym jednak, by w natłoku dat i wydarzeń militarnych nie ginęła pamięć o cywilnych ofiarach wojny. Moim uczniom na lekcjach historii zawsze powtarzam, że wymienianie ofiar należałoby zaczynać nie od tych, którzy zginęli, ale od tych którzy przeżyli i do końca swoich dni nosili w sobie wspomnienie okropności, których doświadczyli. Wszystkie relacje opisujące zachowanie żołnierzy, a nawet części oficerów Armii Czerwonej, wystawiają im jak najgorsze świadectwo. Bezzasadne egzekucje, gwałty na kobietach, rabunki, niszczenie mienia, całkowity brak poszanowania dla materialnego dziedzictwa kultury - to tylko bardzo ogólna lista wojennych zbrodni. Warto w tym miejscu wspomnieć o telewizyjnym serialu w reżyserii Macieja Migasa pt. 1920. Wojna i miłość. Choć postaci pojawiające się na ekranie w większości są fikcyjne, ale ich losy bardzo dobrze odzwierciedlają autentyczne postawy, zachowania i położenie różnych grup społecznych w tamtym czasie. Fabułę tworzy opowieść o losach zwykłych ludzi: wojskowych, ziemian, inteligencji, chłopów. Serial nie jest oczywiście podręcznikiem historii (choć wierność faktom jest bez zarzutu), ale panoramą pozwalającą wczuć się w położenie naszych rodaków przed stu laty.
Jak każde wydarzenie, tak i wojna polsko-bolszewicka miała swoje bezpośrednie i dalekosiężne następstwa. O ponad 20 lat odsunęła ekspansję komunizmu na zachód Europy. Kończący ją pokój ryski z 18 marca 1921 roku pozwolił ustalić przebieg polskiej granicy wschodniej. Urodzeni wówczas Polacy (określani mianem pokolenia Kolumbów), wychowani w szacunku dla żołnierskiego poświęcenia, po dwóch dekadach pokoju, ramię w ramię z weteranami walk z bolszewicką Rosją, musieli stawić czoła podwójnej, niemiecko-sowieckiej agresji we wrześniu 1939 roku. Nie można pominąć jednej z najsmutniejszych (paradoksalnie) konsekwencji zwycięstwa z roku 1920. Wzięci do sowieckiej niewoli podczas kampanii wrześniowej oficerowie, z których większość walczyła w wojnie polsko-bolszewickiej, zostali z rozkazu Stalina zamordowani wiosną 1940 roku w Katyniu, Charkowie, Kalininie, Kijowie i Mińsku. Historycy są całkowicie zgodni, że decyzja Stalina była zemstą za rok 1920. Bardzo rzadko zwracamy na to uwagę, ale wojna polsko-bolszewicka była ostatnią w polskiej historii zwycięską kampanią wojenną, a bitwa warszawska (nie licząc udziału polskich żołnierzy w koalicji antyhitlerowskiej) ostatnim wielkim triumfem Wojska Polskiego.
Na koniec warto zacytować słowa św. Jana Pawła II: Wiecie, że urodziłem się w roku 1920, w maju, w tym czasie, kiedy bolszewicy szli na Warszawę. I dlatego noszę w sobie od urodzenia wielki dług w stosunku do tych, którzy wówczas podjęli walkę z najeźdźcą i zwyciężyli, płacąc za to swoim życiem.