Pocieszeni, by pocieszać
Z serca płynie dobre słowo, z jego obfitości – co tam jest, to jest (wy)dawane. Kościół uczy nas, że w kontemplacji Serca Chrystusa, dającego siebie aż do końca, my zostajemy pocieszeni (DN 161).
To ma być pierwszy (od)ruch czy (po)ruszenie (się). Nie płacz! Nie rozdzieranie szat! Gdy wpatrujemy się w tę nieskończoną miłość, to ból, który odczuwamy w sercach (z powodu ogromu cierpienia Bożego Serca), a który jest jak najbardziej naturalny, ustępuje miejsca całkowitemu zaufaniu. Wszystko w rękach Bożych, a dokładnie w Sercu Bożym.
Kontemplacja kończy się wdzięcznością, czułością, pokojem. Oto bowiem pozostaje Jego miłość królująca w naszym życiu. Z miłości dla miłości stworzeni i ku niej zaproszeni. Z prochu stworzeni, ale nie dla (prochu) ziemi tylko dla nieba. To tchnienie życia, Miłości, jest źródłem pociechy nieustającej.
Kto kocha – ucząc się miłości od Serca Jezusa – to wie, co to jest skrucha. Ta nie powoduje udręki, lecz uwalnia duszę od ciężaru, ponieważ oddziałuje na ranę grzechu, pozwalając nam przyjąć czułość Pana. Przecież rany się nie naciska, bo bardziej krwawi i boli. Otula się ją z czułością i delikatnością. Pamiętamy, co zrobił Dobry Samarytanin, wlewając w rany człowieka na wpół żyjącego oliwę i wino – miłość i miłosierdzie!
Każdy z nas ma swoje cierpienie – nie unikniemy go. Pierwsze - to narodziny. I potem dzień za dniem. Nie samo cierpienie. Otóż mamy okazję do tego, by nasze cierpienie (z)jednoczyło się z cierpieniem Chrystusa na krzyżu. Tak, te moje z „dziś”. Wierzymy, że łaska pozwala nam pokonać wszelkie odległości i moglibyśmy powiedzieć wszelkie ramy czasowe. To zaś oznacza nie mniej ni więcej, że Chrystus, kiedy cierpiał, jednoczył się ze wszystkimi cierpieniami swoich uczniów na przestrzeni dziejów. To nie jest tak, że nie będziemy cierpieć! Natomiast wierząc w tę możliwość zjednoczenia, jeśli cierpimy, możemy doznać wewnętrznej pociechy, bo wiemy, że sam Chrystus cierpi z nami. Jest przy mnie. Jest ze mną. Gdy widzimy Go cierpiącego, to pragniemy Go pocieszyć i… wtedy właśnie zostajemy pocieszeni.
Pojawia się kolejny element, a mianowicie: pocieszeni pocieszają (DN 162). Tylko ten, kto doświadczył miłosierdzia, będzie świadkiem miłosierdzia. Bo przychodzi taka chwila w kontemplacji Serca Bożego, że widzimy naszych braci i siostry, ranionych i raniących. Wtedy rozlega się wołanie Pana do nas przez Izajasza: Pocieszajcie, pocieszajcie mój lud! (Iz 40, 1). Nie sposób nie wspomnieć słów św. Pawła z Tarsu. Skoro Bóg nas pociesza, to po to, byśmy sami mogli pocieszać tych, co są w jakimkolwiek ucisku, tą pociechą, której doznajemy od Boga (2 Kor 1, 4).
Nabożeństwo do Serca Bożego nie jest osobiste (tylko dla mnie, dla pojedynczych osób) – takowym jest, bo podkreśla osobistą więź z Panem, ale trzeba też dostrzec i pogłębiać wymiar wspólnotowy, społeczny i misyjny każdego autentycznego nabożeństwa do Serca Chrystusa. Dlatego ciągle podkreślamy, że to jest cześć oddawana Bogu we wszelkich wymiarach i na wszelkich płaszczyznach ziemskiej pielgrzymki. Albowiem w tym samym momencie, w którym Serce Chrystusa prowadzi nas do Ojca, posyła nas do braci. Syn jest w Ojcu, Ojciec w Synu i gdy wypełniamy wolę Ojca, przychodzą i zamieszkują w nas i w naszych wspólnotach. Wymiernymi skutkami potwierdzającymi prawdziwość tej relacji są owoce służby, braterstwa i misji, które Serce Chrystusa wydaje poprzez nas. Jesteśmy latoroślami w Krzewie winnym. I zamyka się krąg: Ojciec mój przez to dozna chwały, że owoc obfity przyniesiecie (J 15, 8).
