W oczekiwaniu na Mesjasza
W antologii polskich kolęd jedna wybija się głębią myśli. Mowa o kolędzie Bóg się rodzi pióra Franciszka Karpińskiego. Przy rozdzieleniu poszczególnych wierszy i ułożeniu ich w odpowiednich kolumnach widać, że autorowi chodziło o godzenie antynomii. Ale jak znaleźć zgodę między przeciwnościami? Kto słyszał, aby potęga, istota potęgi – moc – zamierała z bojaźni? Albo żeby ogień krzepł od zimna, czy jasność – blask – stawała się ciemnością? W jaki sposób nieskończoność może mieć granice?
Wszystkie religie monoteistyczne, w tym chrześcijaństwo, zgodnie zapewniają, że Bóg jest Istotą wieczną, bez początku i końca. Ale jedynie chrześcijaństwo przyjmuje, iż Bóg się narodził. Miało to jednak miejsce nie w wymiarze wszechświata i wszechczasu, lecz w wymiarze naszej ziemi. Bóg w Osobie Jezusa zstąpił na ziemię, wszedł w ludzką społeczność i wpisał się w historię człowieka. Jeden jedyny raz Bóg zszedł do ludzi na ziemię. Owszem, powróci w swoim czasie, aby się z nami rozliczyć.
Przez to zdarzenie Bóg zakłócił proces dziejowy ludzkości. Bez Jezusa historia toczyłaby się zwykłym torem w sensie logiki dziejów. Tymczasem ziemski wymiar historii otrzymał impuls wymiaru niebiańskiego. Zaistniawszy jedyny raz, owo sprzężenie dwóch tak różnych od siebie rzeczywistości trwa niezmiennie aż dotąd i trwać będzie po kres dziejów.
Nawet w opinii pisarzy ewangelicznych narodzenie Jezusa wydaje się zdarzeniem tak niepojętym, iż – aby je opisać – odstąpili od zwyczajowej formy literackiej, w jakiej utrzymane są kolejne rozdziały ich dzieła. Zarówno Mateusz, jak i Łukasz usiłują w relacji zachować delikatność aż do granic możliwości wypowiadania się na piśmie. Jakby sugerowali nam, że to, co się działo w noc betlejemską, winno pozostać tajemnicą. Że winno być postrzegane nie intelektem, lecz sercem i wiarą. Jakby sam Bóg przez następstwo okoliczności dał nam sygnał, byśmy przyjęli przyjście Jego Syna na świat w kategoriach faktu, a wszystko inne związane z tym wydarzeniem powierzyli naszej wierze. Właśnie do niej odwołał się Jan Ewangelista, który w Prologu swej Ewangelii spróbował wniknąć w wewnętrzne znaczenie tego faktu, przywołując naukę o Logosie, o Słowie, które stało się ciałem i zamieszkało wśród nas (J 1, 14).
Około 50. roku po Chrystusie Paweł z Tarsu wystosował list do mieszkańców rzymskiej prowincji Galacji. Użył w nim zastanawiającego określenia pełnia czasów w odniesieniu do narodzin Jezusa (Ga 4, 4). Pojawia się ono równocześnie w wielu palestyńskich źródłach z przełomu er, starożytnej i chrześcijańskiej, używają go niektóre teksty qumrańskie, a także żydowski Talmud w odniesieniu do tego samego czasu. Występuje u pisarzy nowotestamentowych, często pojawia się u dziejopisa Józefa Flawiusza i sporadycznie już u rzymskich historyków, Tacyta i Swetoniusza. Wszyscy oni dają wyraz istnieniu powszechnego w rzymskiej Palestynie przekonania, że nadszedł czas objawienia się Mesjasza. Owo przekonanie osiągnęło stopień ogromnego napięcia społecznego w ziemskiej ojczyźnie Jezusa; w kraju wprost wrzało, a atmosferę niecierpliwości oczekiwania na kogoś wielkiego próbowało wykorzystać dla swych politycznych i doraźnych celów wielu fałszywych mesjaszów. W szczegółach pisze o tym Józef Flawiusz, wymieniając niektórych samozwańców z imienia. Podobnie Ewangelie pełne są tych samych odniesień w kontekście przyjścia Mesjasza, by wspomnieć chociażby Jana Chrzciciela, do którego z Jerozolimy przychodzili uczeni, pytając o jego ewentualną mesjańską tożsamość.
Nikt jednak nie wiedział, kim miała być owa tajemnicza postać, zapowiadana od setek lat przez proroków na kartach Starego Testamentu. Czy miał to być wojownik, który zbrojnym ramieniem powali Rzymian i przywróci królestwo Dawida w granicach tym razem od wschodu słońca do jego zachodu? A może miał nim być namaszczony kapłan lub wybitny król? A może sam prorok Eliasz, który przecież nie umarł, lecz wstąpił do nieba i mógł się objawić w tych ostatecznych czasach? Zdania były podzielone. Rzymscy historycy Tacyt i Swetoniusz, którzy dostrzegli zjawisko zaniepokojenia, przekładali to powszechne oczekiwanie na postać jakiegoś władcy świata, który miał pochodzić z Judei, podówczas rzymskiej prowincji.
Tylko niewielka grupka ludzi – owa mała trzódka z Janowego zapisu – dała wiarę przepowiedniom proroków, rozpoznając w Dziecięciu z betlejemskiej stajni Zbawiciela świata. Pozostali w Izraelu czekali nadal, z upływem lat od śmierci Jezusa z coraz większym natężeniem i niepokojem, że Mesjasz się spóźnia ze swoim przyjściem. Czyżby Wszechmogący mógł zaprzeczyć sam sobie i zmienić zamiary? To właśnie niecierpliwość wobec spóźniającego się z przyjściem Mesjasza i próba niejako sprowokowania Jahwe, by się nie ociągał i wreszcie spełnił oczekiwania narodu, zsyłając swego Pomazańca, pchnęła Żydów do beznadziejnej wojny z Rzymem (66-70 po Chrystusie), która skończyła się spaleniem świątyni, zniszczeniem Jerozolimy i zagładą jej mieszkańców.
Oczekiwanie na Mesjasza w społeczeństwie żydowskim osiągnęło szczyt w pierwszych dziesięcioleciach po Chrystusie. Po upadku powstania żydowskiego jakby wygasło, a rozniecone na nowo przez Bar Kochbę, przywódcę drugiego powstania przeciwko Rzymowi (132-135), wypaliło się zupełnie, gdy i to powstanie utonęło w morzu krwi. Od tego momentu idea oczekiwania na Mesjasza w starożytnej Palestynie radykalnie się zmieniła. Wyrażą to współcześni nam teologowie żydowscy: Pomyliliśmy się – twierdzą niektórzy – Mesjasz nie miał przyjść. On przychodzi ustawicznie. Ten zapowiadany przez proroków Chrystus nie jest osobą, jak wierzyliśmy przez tyle wieków. Chrystusem tym jesteśmy my, naród izraelski.
Do dziś pozostaje aktualne świadectwo Jana Chrzciciela, który – będąc również indagowanym o naturę swej misji – wytknął wysłannikom z Jerozolimy ich zaślepienie: Pośród was stoi ten, którego wy nie znacie (J 1, 26). Tymczasem pogański świat grecko-rzymski uwierzył w żydowskiego Mesjasza i rozpoznał w Synu cieśli z Nazaretu Chrystusa. Owszem, potrzebował na to kilku wieków, ale od tej wiary już nie odstąpił.
Historykowi nie wypada rozpatrywać dziejów w kategoriach: co by było gdyby... Wolno mu natomiast postrzegać prawdopodobny proces dziejowy bez zaistnienia niektórych zdarzeń. I tak, bez narodzenia Jezusa z Nazaretu nie byłoby chrześcijaństwa. Bez chrześcijaństwa z kolei nie wykształciłaby się postać cywilizacji świata zachodniego, oparta na fundamentach filozofii greckiej, prawie rzymskim i etyce chrześcijańskiej. Bez chrześcijaństwa – śmiem twierdzić – nie pojawiłby się islam, owa religia, która wypłynęła w proteście przypisania Bogu Jedynemu pojęcia troistości osób – Trójcy Świętej. Również ramy religii żydowskiej zostały tak kształtowane przez Opatrzność, aby – antycypując zdarzenia – uformować i przygotować społeczność ludu wybranego, spośród którego miał przyjść na świat Zbawiciel.
Dzisiaj świat na naszych oczach próbuje odciąć się od wiary w historyczne przyjście na ziemię Jezusa Chrystusa. Wadzi mu chrześcijańska etyka, bo ta odwołuje się do praw transcendentnych, objawionych, a nie praw stanowionych, stojących w opozycji do wszelkiej nadprzyrodzoności. Ale próżne są wysiłki świata, nie da się przekreślić Prawdy wiecznej i zamysłu Stwórcy, który jest Panem Historii.