Duchowa moc wędrowania

19 lip 2015
ks. Jacek Poznański SJ
 

Wędrowanie to ważny element mojej duchowej drogi. Rozpycha się wewnątrz mnie. Rozciąga mój świat. Przychodzi z pomocą w kluczowych momentach.

Wędrowanie zaczęło dopominać się o swoje miejsce w moim życiu najmocniej na progu dojrzałości, w liceum. Z jednej strony bałem się go, a z drugiej pragnąłem. Bałem się, gdyż wędrowanie to wychodzenie poza to co znane. Niepewność. Bałem się tego, co może mnie spotkać w miejscach, których nie znałem. Obawiałem się też innej rzeczy: pomyłki albo błędu. Co będzie, gdy coś przeoczę, nie dopatrzę rozkładu jazdy, gdy zabraknie mi pieniędzy i nie będzie na jedzenie i spanie? Sto takich i podobnych problemów! Wynajdywałem więc wciąż wiele ważnych spraw do załatwienia, zamiast ruszyć.

Pragnienie jednak zwyciężało. Powoli, lecz systematycznie. Dręczyło mnie i fascynowało wędrowanie, jakaś tęsknota za przestrzenią, za byciem w drodze. Kupowałem więc mapy i długo analizowałem szlaki i różne trasy. Planowałem wielkie wyprawy. Marzyłem.

Cieszyłem się każdą, nawet krótką wyprawą i każdym jej elementem. Starałem się być wdzięczny za całość, ale też za drobnostki: piękne widoki, udane połączenia komunikacyjne, za spotkanych ludzi, miłe chwile w cieniu, na kamieniu, pod drzewem, wśród śpiewu ptaków i podmuchów wiatru. Pomogło mi to przezwyciężyć opory i lęki. Teraz widzę, że intuicyjnie postępowałem zgodnie z zaleceniem św. Ignacego, mojego późniejszego mistrza: agere contra, „działaj przeciwnie”. W strapieniu zły duch wzbudza zamieszanie, lęki, zamknięcia, by pozbawić nas oczekującej nas łaski. Dlatego stara się zniechęcić. Wtedy o tym nie wiedziałem, ale Pan nadrabia niewiedzę pragnieniami i intuicją. Odkrywam w tym Jego wielkie miłosierdzie i czułość.

 

Wędrowne dary

I rzeczywiście, wędrowanie okazało się dla mnie miejscem i czasem szczególnych łask. Pozwoliło mi odnaleźć siebie, odkryć swoją indywidualność i niepowtarzalność. Pomogło mi szczególnie w dwóch przełomowych momentach życia: przy wyborze studiów oraz po ich ukończeniu w decyzji co do powołania. Nie wiedziałem wtedy, co się ze mną dzieje, ale po prostu instynktownie pchało mnie do wędrowania, pociągała mnie wijąca się droga. Musiałem iść, musiałem coś w sobie „rozchodzić”.

Kiedy teraz patrzę na te moje wyprawy, nieraz bardzo szalone, na przełaj, po drogach i bezdrożach, przez całe dnie, widzę jak one we mnie pracowały. Potrzebna była mi przestrzeń, szeroki oddech, świeży powiew, samotność, a zarazem doświadczenie siebie całego, mojego ciała, oddechu, bicia serca oraz wiatru, słońca i deszczu. Pomimo zamieszania i ciemności chciałem żyć. Znajdowałem odwagę do wyrywania się ze schematów, odwagę, by podjąć trud oraz ufność w moje siły.

Tak było przy decyzji, by wybrać się na studia prawie 500 kilometrów od rodzinnego domu, do Lublina. Nikogo tam nie znałem, nigdy tam nie byłem. Lublin tchnął w tamtych latach aurą tajemniczości i kresowej nostalgii. Tam doświadczyłem mocy słowa: Twoje słowo jest lampą dla moich stóp i światłem na mojej ścieżce (Ps 119, 105). Podobnie było, gdy rozważałem decyzję wstąpienia do zakonu jezuitów, decyzję bardzo świadomą, bo przepracowywaną przez lata studiów, pośród wewnętrznego zamieszania, smutku, cierpienia, ale także wielu pragnień, uniesień i zaangażowań. Wędrowanie pozwoliło mi „rozchodzić” obawę i niepewność, odnaleźć nadzieję, zaufanie do siebie i Boga, wiarę w życie i miłość, pomogło mi przyjąć w pokoju prawdę o sobie, piękno drogi i dobro, jakie mnie po drodze spotyka. Przekonało mnie, że wielkie rzeczy są dla mnie.

W tym wszystkim zauważyłem, jak Pan Bóg uczył mnie wędrować. Bo wędrowania też trzeba się uczyć. Uczyłem się przede wszystkim modlić wędrowaniem; był to czas szczególnie pięknej modlitwy, dużo w niej było cichego zachwytu, który pracował w sercu i umyśle. Wędrowanie stawało się sposobem bycia przy Panu, radowania się przed obliczem Boga, odpoczywania w cieniu Jego skrzydeł. Zrozumiałem to lepiej dopiero w Irlandii, wiele lat później, gdy już jako kapłan zakładałem w Dublinie duszpasterstwo dla emigrantów (swego rodzaju wędrowców). Irlandia ma wspaniałą tradycję wędrownych mnichów. Dla nich chodzenie było sposobem prowadzenia duchowego życia. Od czasów wędrówek po mistycznym irlandzkim Glendalough wciąż brzmią mi w sercu i napełniają mnie pokojem słowa: Ty, Panie, każesz świecić mojej pochodni: Boże mój, oświecasz moje ciemności. Bo z Tobą zdobywam wały, mur przeskakuję dzięki mojemu Bogu (Ps 18, 29-30).

 

Wędrowne przemiany

Wędrowanie nie ustało wraz ze wstąpieniem do zakonu. Budziło mnie z letargu i tam. Podam przykład pewnego obozu ze studentami w górach: Było to w paradoksalnym okresie jednoczesnego zasiedzenia i zabiegania. Najpierw musiałem się przemóc, niejako oszukać niechęć wynikłą z pewnego wygodnictwa, które wkradło się w moje życie, i ruszyć, wyjść. Na ślepo rzuciłem się w wędrowanie. Ale już w drodze trzeba było przezwyciężyć różne słabości. Pomogło wsłuchanie się w siebie, w to, co się we mnie działo, gdy stawiałem nogę za nogą i wchodziłem coraz wyżej, gdy patrzyłem na krajobrazy, otwierałem się na dźwięki, zapachy, podmuchy, promienie, otwierałem się na radość. Gdy pojawiały się reakcje ciała, zaprzyjaźniałem się z nimi; gdy ograniczenia – zauważałem je i akceptowałem. Jednocześnie delikatnie szukałem możliwości ich przezwyciężenia. Dalej przyszło zmaganie się z obawą przed najwyższymi szczytami (lęk wysokości). Lecz siedzenie na szczycie szybko uderza do głowy!

O dziwo, to nie wszystko! W miarę chodzenia przyszło pragnienie ograniczenia własnych dążeń i ambicji. Decyzja zwolnienia i poczekania. Wewnętrzne rozpychanie i zewnętrzne rozciąganie zrodziło chęć włączenia w te doświadczenia innych. Zapragnąłem więc wspierać innych – słabszych, zniechęconych, zamkniętych – by mogli wyjść trochę wyżej niż daliby radę sami. Wędrowanie w pojedynkę doprowadziło do wspólnoty pielgrzymiej.

 

Warto odwiedzić