Duchowa walka
Wciąż o coś walczymy, mówiąc inaczej – staramy się, zabiegamy o różne rzeczy: o lepszą pracę, mieszkanie, wykształcenie; o siebie, by mieć piękną figurę i dobrą kondycję, zdrowie; o innych: zwłaszcza o dzieci, by dobrze się odżywiały, były ładnie ubrane, zdrowe, bezpieczne, kochane… To wszystko jest dobre, nawet bardzo. Ale czy wystarczające? Czy zastanawiamy się czasem, czy jest coś nadrzędnego, NAJWAŻNIEJSZEGO w życiu, o co zawsze trzeba będzie walczyć, dokładać starań, by to osiągnąć? Czy jest jakieś źródło, początek wyżej wymienionych wymagań, które porządkuje wszystkie inne?
Sądzę, że tak. Jest to walka o własną duszę, o dusze innych – moich braci i sióstr. Mówiąc bardziej teologicznie: jest to rozwijanie życia duchowego, wewnętrznego. To życie jest w nas, bo Bóg jest w nas. Jak mówi św. Paweł w jednym ze swoich listów: Czy nie wiecie, że jesteście świątynią Ducha Świętego, i że Duch Boży mieszka w was? Ale także przestrzega: Z bojaźnią i drżeniem zabiegajcie o własne zbawienie.
Walka o siebie w tym najgłębszym wymiarze wcale nie musi być spektakularna, widoczna. Przebiega na poziomie ducha, serca – czyli tego, co w człowieku najbardziej wewnętrzne, tajemnicze, czego on sam do końca nie rozumie i nie pojmuje. Bo czyż Boga można pojąć? Stopniowe dążenie do wewnętrznej przemiany, do coraz bardziej osobistej, zażyłej relacji z Bogiem będzie widoczne na zewnątrz; a czasem nawet powinno być. Słowo „dziękuję” za drobną (poniekąd „oczywistą”) przysługę, gdy wygodniej byłoby milczeć; rzetelnie wykonywana praca czy pilność w nauce; wysłuchanie kogoś, kto tego potrzebuje; spotkanie z dawno niewidzianym znajomym, gdy miałoby się ochotę zostać w domu… Wymieniać by można w nieskończoność. Wspólnym mianownikiem mniej lub bardziej widocznego świadectwa życia wiarą (czytaj: duchowej walki) jest to, że nie stawiam siebie na pierwszym miejscu; że nie dążę do tego, by wszystko „kręciło się” wokół mnie, gdyż centrum jest Bóg-Miłość. I – co bardzo istotne – zaufanie tej Miłości, powierzenie Jej siebie.
To ze względu na tę Miłość błogosławię tym, którzy się do mnie źle odnoszą i może mnie obgadują; ze względu na to, że kocham Boga, idę na niedzielną Mszę, a nie tylko dlatego, że taka jest tradycja, lub że inni też tak robią. Ze względu na Niego wyznaję swe grzechy kapłanowi i, choć upadam, podnoszę się i idę dalej, starając się już nie grzeszyć. Kocham Boga, więc kocham ludzi: nie tylko nie zabijam i nie okradam, ale np. nie prowokuję do kłótni, nie rzucam obelg i nie krzyczę, gdy ktoś ma odmienne zdanie na dany temat; zgadzam się na to, by nie zawsze mieć ostatnie słowo; nie wynoszę się nad innych; nie mam prawa ich lekceważyć czy nimi pogardzać, nawet gdybym była lepiej od nich wykształcona, bardziej zaradna czy miała więcej pieniędzy. Nie jestem lepsza od pani sprzątającej, bezdomnego zbierającego złom czy nawet kogoś, kto żyje z daleka od Boga i Kościoła. Bo to wszystko, kim jestem i co posiadam, tylko w pewnej mierze jest moją zasługą. Moje sukcesy to przede wszystkim dary Bożej łaski, na które wcale sobie nie zasłużyłam.
Tak, miłość jest pokorna. Ona wie, że wszystko zawdzięcza Bogu. Z drugiej strony nie popadam w fałszywą pokorę. Jeśli jestem w czymś dobra, to nie mogę temu zaprzeczać, nawet więcej – powinnam starać się być jeszcze lepsza. Wykorzystać zaś zdolności z pożytkiem dla innych, to pomnażać własne talenty, rzucić w obrót otrzymane miny, by zyskać jeszcze więcej. Przeciwieństwem takiej postawy jest zakopanie skarbu i… bezpowrotna jego utrata.
Trzeba również pamiętać, że walka duchowa to niełatwa droga: raz czuję, że oddycham Bogiem i chciałabym przytulić cały świat, mogłabym głosić Boże Imię po najdalsze wyspy! Innym razem niczego nie rozumiem, błądzę po omacku, wszystko wydaje się trudne, a najbardziej skomplikowana jestem ja sama. Słowem, Bóg jest gdzieś daleko, a sytuacje, które dopuszcza, bywają nie do zniesienia. Boże, dlaczego śpisz w łodzi mego życia? Może wyrywa mi się cicha skarga psalmisty: Boże, pomocy moja i twierdzo, mój Wybawicielu, dlaczego chodzę smutny i gnębiony przez wroga?
W takich sytuacjach na wiele pytań nawet najtęższe „teologiczne umysły” nie potrafią odpowiedzieć. Ale wtedy pocieszam się myślą, że Bóg to wie. On wie na pewno. Może z czasem, choć częściowo, wyjaśni mi sens tych wydarzeń. I zgadzam się nawet, by ujrzeć ich znaczenie dopiero na drugim brzegu.
Tymczasem, póki żyję, póki bije jeszcze tętno mojego ziemskiego czasu, trzymam Boga za rękę i staram się chodzić Jego ścieżkami. W modlitwie, w Słowie Bożym, w sakramentach szukam Bożej woli, by zrealizować Boski pomysł na mnie. Pragnę, by On działał przeze mnie, choć jestem człowiekiem, który, owszem, z Bożą pomocą wiele może, ale zdaje sobie sprawę, że skarb wiary przechowuje w naczyniu glinianym. W związku z tym, najdoskonalsze ze wszystkich stworzeń, nie wie, co będzie jutro, za miesiąc, za rok; człowiek nie jest pewny, jak zachowa się w sytuacji, gdy będzie musiał dać jednoznaczne świadectwo wiary i ponieść tego konsekwencje.
Człowiek duchowej walki to człowiek pokory, który jest świadomy, że czasem tak niewiele od niego zależy, że na wiele spraw nie ma bezpośredniego wpływu. Oczywiście, planuje swoją przyszłość, ale chyba tylko w zarysach. Chce bowiem Bogu pozostawić swobodę działania, pozwala Mu się zaskakiwać. Człowiek duchowej walki na kolanach zmienia bieg historii, będąc przekonanym, że Bóg jest naprawdę wszechmocny i może zawiesić nawet prawa natury. Zaufanie Bogu w każdej sytuacji to główny rys jego duchowości i osnowa życia.
Człowiek duchowej walki to człowiek dążący do wolności, zwłaszcza tej duchowej. Ta szczególna wolność jest wolnością „do”, a nie wolnością „od”. To wolność w pełni świadoma, że nie muszę myśleć i czynić jak wszyscy. Dlaczego? Bo kocham Boga, bo wierzę w Niego i wierzę Jemu, choć Go nie widzę. I – co bardzo ważne – nie chcę czynić niczego, co by tę wiarę osłabiło lub, co gorsza, doprowadziło do jej utraty we mnie i w innych.
Jeśli walczę o życie Boże we mnie, czerpiąc ze Źródła, które jest i zawsze będzie biło w Kościele, staję się z czasem człowiekiem pokoju. Pokoju, którego nikt i nic nie może mi odebrać. Tak, teraz mogę śpiewać razem z psalmistą: Dobroć i łaska pójdą w ślad za mną, po wszystkie dni mego życia. I zamieszkam w domu Pana po najdłuższe czasy.
Z czasem na pewno coraz bliższe staje mi się zdanie z Psalmu 131: Jak niemowlę u swej matki, jak niemowlę, tak we mnie jest moja dusza. Bo jestem w rękach Boga, bo jestem dzieckiem Kościoła, a bramy piekielne go nie przemogą. Bóg jest z nami po wszystkie dni aż do skończenia świata. A Chrystus dodaje: Niebo i ziemia przeminą, ale moje słowa nie przeminą. I nic tego nie zmieni.