W dawnej wsi na Rzeszowszczyźnie...
Mam to szczęście, że się urodziłem i wychowałem w bardzo ubogiej dawniej wsi na Rzeszowszczyźnie, a w tej mojej wiosce – jak w każdej innej zapewne – panowały piękne zwyczaje związane z Bożym Narodzeniem. I chciałbym się z Czytelnikami podzielić tym, co z tego wszystkiego jakoś dotąd pamiętam, bo bardzo to wzruszające, chociaż bardzo biedne równocześnie. Oczywiście, o biedzie w takie święta lepiej nie mówić. Ale o pięknie zapominać nie wolno.
A zaczynało się to wszystko w pierwszą niedzielę Adwentu wczesnym rankiem od rorat w naszym parafialnym kościele. Do dzisiaj pamiętam, jak mi śnieg skrzypiał pod drewniakami. Aha, pewnie nie wiecie, co to drewniaki. To noszone dawniej przez biednych ludzi zimowe trzewiki, których podeszwy wyrabiano z twardego drewna. Ich zaletą było to, że były ciepłe, wadą to, że śliskie, i trzeba się było czasem naprawdę dobrze gimnastykować, żeby się ku radości wiejskiej gawiedzi nie znaleźć przypadkiem w pozycji horyzontalnej i nie policzyć sobie wszystkich kości. I jeszcze jedna ich wada: takie podeszwy z trudem wystarczały na całą zimę i zazwyczaj przynajmniej raz trzeba je było wymieniać. W zimnym kościele były też pożyteczne, bo było je dobrze słychać, kiedy stopy marzły, a ponieważ ludzi na roratach było pełno, to biedny organista z trudem przekrzykiwał tupanie. Przynajmniej z początku, kiedy śpiewano Niebiosa, rosę spuszczajcie z góry albo Archanioł Boży Gabryjel posłan do Panny Maryjej.
Hej, to były czasy! Łza się w oku kręci!
A potem długo oczekiwana wigilia. I to od samego rana! A był to dzień naprawdę ścisłego postu. Od wczesnego rana do rozpoczęcia wieczerzy wigilijnej pościli wszyscy: starzy, młodzi, dzieci, zdrowi i chorzy – pewnie nawet nieżyjący, jeżeli jeszcze ich ciała przypadkiem leżały w domach. Zwierzęta nie, broń Boże! Co najwyżej koty, które się tym wcale nie martwiły, bo w tym czasie mysz w wiosce goniła za myszą. Pościli, to znaczy nic nie jedli, a to nie było łatwe nawet w takim biednym domu, jak mój. Ale ułatwiałem sobie życie tym, że jako ministrant szedłem wczesnym rankiem do kościoła, służyłem do Mszy świętej, a potem – pod kierunkiem kościelnego i grabarza – brałem się z innymi ministrantami do roboty w kościele. Bożonarodzeniowej szopki chyba nigdy u nas nie było, przynajmniej jej nie pamiętam, ale co roku były choinki jak najwyższe, chociaż nigdy żadna z nich nie dosięgła sufitu w głównej nawie. A szkoda, bo zawsze o takiej marzyłem. Czasem trzeba było biec do oddalonego o trzy kilometry miasteczka, do sklepu, na przykład po świeczki. O głodzie i chłodzie, oczywiście. Bo nikt z nas nic nie jadł, czasem – żeby jakoś oszukać głód – zagryzało się lub ssało gałązki jodełek świątecznych.
A pod wieczór biegiem do domu, a właściwie to nie do domu, bo takiego wyrazu prawie nie znałem, tylko do krytej prawdziwą strzechą własnej chałupy. A z każdej mijanej przeze mnie chałupy snuł się zapach gotowanej kapusty, grochu, kaszy, pierogów, ciast rozmaitych – oczywiście nie tak rozmaitych, jak teraz, ale jednak. Zapachu ryby z tamtych czasów nie pamiętam, nigdy jej też nie widziałem w wigilię na żadnym stole. Pewnie nawet w miasteczku jej nie było, bo nikt jej nie sprowadzał, a rzeka była zamarznięta nieraz do samego piaszczystego dna.
Aż wreszcie słońce zaszło, jeżeli była pogoda, albo wieczór zapadł, jeżeli śnieg zechciał lecieć (u nas śnieg nigdy nie padał, tylko leciał, bo przecież każdy widział, że leci). I wtedy się zaczynała wieczerza wigilijna, ale w mojej wiosce inna niż gdzie indziej. Przynajmniej takiej wieczerzy wigilijnej nigdzie więcej nie przeżyłem. Przede wszystkim sama nazwa: żadna tam wieczerza, nawet żadna tam wieczerza wigilijna, tylko pośnig albo pośnik – bo dość trudno ustalić pochodzenie tego wyrazu. Według jednych zrodził się ze śniegu, po którym się chodziło. Według innych pochodzi od postu, który przecież wtedy obowiązywał do północy. Poza nazwą trwał w mojej wiosce piękny zwyczaj jakby wspólnotowego przeżywania tej wieczerzy wigilijnej. Najpierw każdy brał łyżkę z domu, kładł ją do kieszeni lub za cholewę – jeżeli się trafił taki, który miał buty z cholewami – i szliśmy całą rodziną do stryja, do którego dochodziła też rodzina grabarza Michała, Józwy Jedłowskiego, mojej ciotki i stryjowego sąsiada, który chyba miał na imię Marcin. I tam się najpierw uroczyście łamało opłatkiem, jadło pierwszy pośnik i śpiewało kolędy o tym, że Bóg się rodzi, moc truchleje. Stamtąd droga wiodła do owego Marcina, bo mieszkał najdalej od mojej ciotki. Od Marcina szliśmy do grabarza Michała, który musiał wcześniej iść do kościoła. Od Michała do Józwy Jedłowskiego, a stamtąd do mojej ciotki Kaśki, i dopiero od mojej ciotki na samym końcu do nas, bośmy byli najbiedniejsi.
W każdym domu była pięknie ubrana choinka z palącymi się świeczkami, jakaś papierowa szopka – a przede wszystkim cudowny świąteczny nastrój wymieszany dokładnie nie tyle z przekonaniem, ile świadomością tego, że naprawdę Wśród nocnej ciszy Bóg się nam rodzi. Ta świadomość towarzyszyła wszystkim przez cały Adwent, przez cały trudny dzień wigilijny i przez wigilijny wieczór, a szczytowała podczas pasterki.
Pół godziny przed pasterką dzwonił dzwon przy naszym kościele i chwilę później coraz to głośniej skrzypiał śnieg pod lepszymi lub gorszymi butami. Z upływem czasu to skrzypienie przesuwało się coraz bardziej ku świątyni – raczej biednej i oświetlonej niewieloma świeczkami przy ołtarzu i na pająkach. W kościele skrzypienie ustępowało miejsca tupotaniu, bo mróz bywał silny, chociaż nie zawsze trzaskający, i mimo butów nogi ludziom marzły. Na chór wchodził uroczyście grabarz Michał i stawał po lewej stronie organów, żeby „kalikować”, czyli poruszanym nogami odpowiednim urządzeniem wdmuchiwać powietrze do instrumentu i tym samym umożliwić organiście granie. W chwilę potem nie mniej uroczyście wchodził na chór sam organista z żoną, synem i córką Danusią, nieco młodszą ode mnie, niby taką samą jak inne dziewczynki we wsi, a jednak inną, bo lepiej ubraną. W tym samym mniej więcej czasie z zakrystii wychodził kościelny, chwytał w ręce pas długi, sięgający sufitu, a przez sufit wieżyczki, i sygnaturką dawał krótko znak, że za chwilę rozpoczyna się Msza święta. I jeszcze tylko potrójny dzwonek przy wejściu do zakrystii i najpierw wychodzili ministranci (nieraz bywałem pierwszy), a potem (według mnie bardzo stary!) sam ksiądz proboszcz Teofil Lewicki.
I wtedy dzięki ciężkiej pracy grabarza Michała potężnie zaczynały śpiewać nasze organy, że Wśród nocnej ciszy Bóg się nam rodzi. I najbardziej do dzisiaj to mnie dziwi, że tak radośnie Bóg się rodził za każdym razem w takiej biedzie jak kiedyś w Betlejem i dokładnie po to samo, jak wtedy: by dla mnie i za mnie pójść na krzyż… Dla mnie i za mnie? Wtedy jeszcze nie bardzo wiedziałem, że nie tylko za mnie i dla mnie, ale dla wszystkich i za wszystkich.
To niech się Bóg w nas rodzi także w tym roku. W nas i w naszych rodzinach!