Czarny braciszek od miotły - św. Marcin de Porres

04 lis 2014
Piotr Stefaniak
 

Był najłagodniejszym z mężczyzn chodzących po ziemi i uroczym charyzmatykiem. Ten zakonnik o czekoladowym kolorze skóry, w białym habicie i czarnym szkaplerzu dominikańskiego konwersa, z miotłą w ręku – tak go bowiem oglądamy na licznych przedstawieniach ikonograficznych – był osobą niezwykle ciekawą. Mistykiem, który pochylał się z miłością nad wszelką ludzką niedolą i biedą.

Pierwszy kanonizowany czarnoskóry Amerykanin, Marcin de Porres urodził się w Limie, stolicy Peru, 9 XII 1579 r. Był jednym z dwóch nieślubnych dzieci rycerza hiszpańskiego Juana de Porres i jego panamskiej kochanki Anny Velazquez, która miała afrykańskie pochodzenie. Choć don Porres uznał z czasem Marcina za syna, czuł się jednak skrępowany jego kolorem skóry i zostawił go pod opieką matki. Żył więc Marcin z piętnem odrzucenia i poniżenia. Nawet w jego metryce chrztu widniało: ojciec nieznany. Chłopak okazał się bardzo zdolny i pojętny. Około 1582 r. Anna oddała syna na praktykę do balwierza. Szybko pojmował wszystko, czego się uczył. Zdobył zawód golarza i bogatą wiedzę farmaceutyczną. Trzy lata później jako piętnastolatek przyłączył się do zakonu dominikanów. Jego pragnieniem było wstąpić do konwentu św. Dominika w Limie, lecz najpierw, ze względu właśnie na pochodzenie, przez dziewięć lat przebywał przy klasztorze jako chłopiec do posług. Do tej pory mówi się o nim święty od miotły. Ostatecznie pozwolono mu około 1603 r. jako bratu konwersowi złożyć śluby zakonne. Z uwagi na to, że był Mulatem, nie mógł zostać kapłanem – taka wówczas była praktyka w krajach kolonialnych. Od momentu profesji zaczęły się dziać wielkie rzeczy zarówno w życiu duchowym pokornego braciszka, jak i w życiu całej społeczności klasztornej, a nawet i poza murami konwentu. Marcin służył jako pielęgniarz i ogrodnik. Udawał się do chorych, a w zanadrzu zawsze miał zioła z klasztornego ogrodu na wszelkie schorzenia. Cuda, które czynił z Bożej Opatrzności, ukrywał, obkładając chorych maściami i wywarami swojej produkcji. Nie odwracał się od żadnego potrzebującego. Do legendy przeszło, jak zbierał chorych z ulic, a kiedy brakowało miejsca, lokował ich we własnym łóżku. Bracia krzywym okiem patrzyli na jego poczynania, mówiąc: Jak tak dalej pójdzie, gotów przemienić klasztor w szpital. Na szczęście nie wszyscy dominikanie byli przeciwni jego poczynaniom.

Niebawem zaczęły się dziać spektakularne cuda. Marcinowi nic nie mogło przeszkodzić w pełnieniu czynów miłosierdzia. Zamknięta brama nie stanowiła problemu. Pytany przez swoich współbraci o to, jak dostaje się do klasztoru, odpowiadał: Już ja mam swoje sposoby. Tak zapamiętale i ofiarnie zajmował się nieszczęśnikami, że dosłownie dwoił się i troił. Widywano go w dwu miejscach w tym samym czasie, podobnie jak zauważano go lewitującego nad ziemią, gdy pozostawał zatopiony w modlitwie. Wówczas miał odmienione oblicze i był całkiem nieobecny. W tych momentach nie istniał dla niego świat, każdy, nawet sam wicekról Peru musiał cierpliwie czekać przed drzwiami do celi świętego od miotły, aż ten powróci ze stanu ekstazy. A liczni wielcy tego świata odwiedzali go, pytając o radę, prosząc o pomoc. I nic dziwnego, skoro sława o jego cudach i świętości lotem błyskawicy rozniosła się po Limie. Marcin uzdrawiał chorych, czasem sama jego obecność sprawiała, że do zbolałych serc i ciał wracały pokój i ukojenie. Mawiał: Ja leczę, Bóg uzdrawia. W swojej pokorze i prostocie przyjął nakaz arcybiskupa Limy Bartłomieja Lobo Guerry, który zabronił mu czynienia cudów, obawiając się ogromnego rozgłosu, nie zaś pogłębienia wiary wśród ludu. Jednak razu pewnego Marcin, przechodząc ulicą, zobaczył człowieka spadającego z rusztowania. Miał wówczas wyciągnąć rękę i powiedzieć: Poczekaj, na co spadający zawisł w powietrzu, a święty Mulat wytłumaczył: Muszę iść do biskupa i zapytać, czy mogę. Kiedy sam metropolita limański ciężko zachorował, poprosił, żeby braciszek go odwiedził. Marcin wszedł i wyraził szczere zdumienie tym, że Jego Ekscelencja chce się widzieć z biednym Mulatem. Był bowiem tak pokorny, że określał siebie psem murzyńskim. Ze względu na niezwykłą mądrość duchową był szanowany i podziwiany przez ludzi wszystkich klas i zawodów. Rozwiązywał trudne sprawy, w tym problemy małżeńskie własnej siostry, a także teologiczne zagadnienia dotyczące jego zakonu. Członkowie jego wspólnoty nazywali Marcina ojcem dobroczynności. Założył sierociniec w Limie. Pielęgnował chorych, opiekował się ludźmi dotkniętymi zarazą i biednymi, bez względu na ich kolor skóry. Jednak szczególnie przejmował się losem czarnych niewolników. W domu swojej siostry prowadził schronisko dla porzuconych psów i kotów. Wybaczał również szczurom i myszom wyrządzane szkody, tłumacząc oburzonym ojcom, że nie mają one dostatecznej ilości jedzenia.

Święty Marcin z modlitwy czerpał światło, co sprawiało, że jego lekcje katechizmu Całe zaś jego życie, zarazem ukryte i promieniujące, toczyło się w świecie aniołów i demonów, przy czym on sam zachowywał zawsze doskonały spokój.

Przeżywszy 70 lat, zmarł w limańskim klasztorze dominikanów przy kościele św. Dominika 3 XI 1639 r. Tam też został pochowany. Jednak szybko zaczęto zauważać cuda przy jego grobie. Zatem jego szczątki przeniesiono do bazyliki św. Dominika, gdzie spoczął w ołtarzu wraz ze swą przyjaciółką św. Różą z Limy oraz innym dominikaninem limańskim, św. Janem Maciasem z klasztoru św. Marii Magdaleny. Marcin został beatyfikowany przez papieża Grzegorza XVI w 1837 r., a kanonizowany 6 V 1962 r. przez Jana XXIII. Święty jest czczony jako patron zgody na tle rasowym, sprawiedliwości społecznej, ludzi o rasie mieszanej. W Peru jest także patronem edukacji państwowej, peruwiańskiej telewizji publicznej i zdrowia publicznego.

 

Warto odwiedzić