Kto się cieszy z laicyzacji
Niektórzy katolicy cieszą się z laicyzacji. Laicyzacja ma być okazją przezwyciężenia kościelnego marazmu, możliwością nieskrępowanego, świadomego wyboru wiary, wolnego od przymusu religijnego mainstreamu.
Wiele lat temu spotkałem w Holandii emerytowanego księdza, który cieszył się z opustoszałych kościołów. Łączył bowiem ten fakt z dojrzałością religijną. Rezygnacja z niedzielnej Mszy św. miała być znakiem wyzbycia się lęku przed Bogiem. A czyż miłość nie oznacza wolności od lęku?
Przedefiniowanie na kolanie
Na początek zwróciłbym uwagę na definicję laicyzacji. Zamiast mówić o sekularyzacji jako osłabieniu wpływu religii na różne dziedziny życia społecznego, przeformułowuje się ją na mniej dramatyczną, oznaczającą proces uniezależniania się życia społecznego od tradycji religijnej. Tym sposobem sekularyzacja od razu nabiera rumieńców myślenia pozytywnego, podkreślającego nie słabnięcie, ale autonomię. To bardzo charakterystyczna maniera zmiany znaczeń, którą stosuje wielu autorów chrześcijańskich, unikających tonów fatalistycznych na rzecz „myślenia pełnego nadziei”.
Nie można jednak zasadnie dokonać powyższej zmiany. Właściwą matrycę pojęcia proponuje socjologia religii. Na sekularyzację składają się trzy zjawiska. Pierwszym elementem sekularyzacji jest systematyczna separacja świeckich sfer od religijnych norm i instytucji. Poszczególne domeny, jak polityka, ekonomia, nauka, władza etc. uzyskują autonomię. Z tym procesem czasem trudno było pogodzić się Kościołowi, choć jego początek sięga XI w., tj. czasu sporu o inwestyturę, gdy to Kościół przeciwstawił się próbom podporządkowania go przez władze świeckie. Ostatecznie separacja państwa od Kościoła stała się akceptowalną, a nawet chcianą zasadą, która przybiera różne formy w różnych państwach.
Drugim elementem laicyzacji jest spadek wiary i praktyk religijnych w danym społeczeństwie. Temu zjawisku Kościół stara się przeciwdziałać i nie znajduje w nim powodów do zadowolenia. Wreszcie trzecim elementem jest marginalizacja religii i spychanie jej w sferę prywatną. Prywatyzacja religii skutkuje usunięciem wszelkich praktyk i symboli religijnych ze sfery publicznej oraz promocją pedagogiki wstydu przed publicznym wyznawaniem wiary. Dopiero te trzy tworzą w miarę kompletny opis zjawiska. Redukowanie go do jednego tylko elementu może dawać komuś asumpt do radości, jak wtedy gdy usuwamy z pola widzenia rzeczy nieprzyjemne.
Marzenie nieskomplikowane
Niektórzy mówią o pewnego rodzaju marzeniu o świecie, gdzie nikt nikomu nie narzuca wiary i gdzie odbywa się debata bez ograniczeń dogmatycznych i stereotypów. Marzenia towarzyszą rodzajowi ludzkiemu od dawna i kilkakrotnie próbowano nawet wcielić je w życie. Kategoryzowane są jako myślenie utopijne, ponieważ biorą rozbrat z rzeczywistością, zwłaszcza gdy planują powszechną zmianę mentalności. Tam gdzie próbowano je wcielić, rozegrała się zwykle wielka tragedia, bowiem myślenie utopijne nie jest bezkarne. Chrześcijaństwo również zakłada projekt tworzenia lepszego świata, ale nie zapomina o kondycji ludzkiej natury. Dogmaty rzeczywiście są ograniczeniem. Tak jak są nim Dekalog czy Ewangelia.
W tym nowym myśleniu coraz częściej słychać o eliminacji jakiegokolwiek przymusu, a przymus w odniesieniu do praktyk religijnych wydaje się być szczególnie toksyczny. Otóż w realnym życiu zawsze występują jakieś formy przymusu. Każda silna kultura narzuca pewną uniformizację. Jeśli nie jest fanatyczna, to dopuszcza odstępstwa, tak jak w długiej historii tolerancji w Rzeczpospolitej. Naturalnie może zaistnieć jakaś forma przymusu religijnego – choć dziś trudno taką zaobserwować – również w chrześcijaństwie. I część katolików może chodzić do kościoła jedynie ze względu na tradycję. Nie przeszkadza to wielu z nich doświadczyć w pewnym momencie osobistego nawrócenia i nawiązać głęboką relację z Bogiem. Arcynaiwnym wydaje się oczekiwanie, że po usunięciu (rzekomego) przymusu religijnego człowiek po prostu świadomie odkryje swoją wolność i ścieżkę do transcendencji. Praktyka krzewicieli tej idei wygląda tak, że oskarżenie o przymus rozciągnięte zostaje na każdą wypowiedź odwołującą się do wiary, na każdy symbol religijny i każdą krytykę skierowaną przeciw piewcom tolerancji.
Denuncjacja „przymusu religijnego” (na ogół tylko w odniesieniu do chrześcijaństwa) znajduje wielu zwolenników, ponieważ głoszona jest w nimbie współczucia. Wielu celebrytów uwierzytelnia swoją politycznie poprawną etykę poprzez równie niedorzeczne postulaty. Jako ludzie nad wyraz wrażliwi i wolni od skutków grzechu pierworodnego, nierzadko są forpocztą walki o coraz to nowe prawa. Celebryckie poczucie misji każe zmieniać świat, a nie tylko go opisywać. Idea ta została wyśpiewana przez Johna Lennona w Imagine: nie ma krajów, nie ma nieba, nie ma religii, nie ma własności, nie ma niczego, za co człowiek chciałby walczyć i umierać. Dopiero taka zmiana gwarantuje pokój i powszechne braterstwo. Czegóż to nie poświęcilibyśmy dla tak rewolucyjnej wizji światowego raju? Na pewno nie komentatora sportowego. A że ktoś uważa to za brak realizmu? W jednej ze scen bardzo zabawnego amerykańskiego serialu The Office szef biura Michael Scott pyta jednego z pracowników, w jaki sposób członkowie gangów rozwiązują problemy. Jego rozmówca Darryl, znając naiwność szefa, odpowiada, że zaczynają się łaskotać. I zanim się obejrzysz idą do kościoła, a później na lody. Michael jest urzeczony takim czarującym rozwiązaniem poważnego przecież problemu.
Fasada jako zasada
Laicyzacja nie zakłada programu powszechnej wolności. Projekty sekularyzacji znamy z czasów Bismarcka (Säkularisation), z czasów laickiego rządu w Meksyku, który doprowadził do Powstania Cristeros (Cristiada), czy z czasów wojny domowej w Hiszpanii. Rządy komunistyczne od Rosji po Wenezuelę laicyzują społeczeństwa do gruntu. Również w dzisiejszych czasach zjawisko to ma silny komponent programowy i antyreligijny. Nowe ruchy neomarksistowskie mają bardzo konkretny program dotyczący religii. Ten nowy, wspaniały świat nigdy nie jest światem neutralnym światopoglądowo, oferującym przestrzeń dla wolnych wyborów religijnych. Dysponuje natomiast ideologiami, manipulacją i usprawiedliwieniem przymusu. Zgodnie z zasadą mądrości etapu najpierw wspiera swe przyszłe ofiary, jeśli bezinteresownie propagują jego zalety. W kolejnym etapie sprawy przybierają zgoła inny obrót.
W czasach PRL o demokracjach zachodnich myśleliśmy jako o oazach wolności i szacunku. Dziś widzimy lepiej, że pomimo deklaracji neutralności światopoglądowej zamiar podporządkowania sobie kultury jest realizowany na wielką skalę. Odnoszący sukcesy neomarksizm nie jest zainteresowany poznawaniem rzeczywistości. Jeśli ta nie współpracuje z przyjętymi założeniami, tym gorzej dla niej. Naiwnością jest oczekiwanie partnerskiego dialogu, na który tak często liczą biorący deklaracje za rzeczywistość katolicy. Druga strona zamiast otwartej rozmowy metodycznie wprowadza dyskurs wykluczania i uciszania.
Nadzieja przy wylewaniu dziecka z kąpielą
Dziś wiele trudnych rozmów kończy się deklaracją nadziei. W mojej ocenie osiąga to efekt groteskowy. Laicyzacja ma działać ozdrowieńczo na demony klerykalizmu, na postawę wytykania palcami, debatę ograniczoną dogmatami i stereotypami, na zabobonną wiarę, że cudowne medaliki i piękne celebracje zbliżają do Boga, na traktowanie proboszcza jako osoby ważniejszej od Jezusa Chrystusa itp. Doświadczenie nie pozwala mi na takie patrzenie na problemy Kościoła. Kościół jest bardzo zróżnicowany. Są w nim osoby zarówno otwarte, jak i wycofane, związane z kapłanami i niechcące mieć z nimi nic wspólnego, potrafiące rozmawiać z osobami o odmiennych poglądach, jak i denerwujące się na myślących inaczej, mające wiarę w jakiejś części zabobonną, jak i przeżywające realną bliskość z Bogiem. Zawsze tak było. Sekularyzacja jedynie uniemożliwi wielu z tych osób dojrzewanie w wierze i przekonaniach w Kościele.
Nie powinno się lekką ręką rezygnować z tradycji przywiązania do religii, nawet jeśli jest ono zewnętrzne. Życie człowieka wierzącego nie jest wolne od dramatów, ale życie człowieka bez wiary skazuje go na srogą bezbronność wobec różnych życiowych tragedii. Jeśli społeczeństwo wyzbyło się chrześcijaństwa, znalazło się w wielkiej biedzie duchowej, co stwarza możliwość reewangelizacji. Ale nie oznacza to, że stan ten jest lepszy od sytuacji społeczeństwa tradycyjnego, kultywującego wiarę chrześcijańską i utożsamiającego się z Kościołem.
Z czego tu się cieszyć?
Bezkrytyczne powtarzanie sloganów o dobru wielkiej przemiany cywilizacyjnej należy do gatunku teologii lekkomyślnej. Społeczeństwa pozbywające się Kościoła nie tyle stają się dojrzalsze duchowo, co znajdują zastępcze formy religijne, w tym fanatyczne przekonania antychrześcijańskie. Mamy wystarczający dostęp do informacji, by nie karmić się bajkami o nieustannym postępie. Nie trzeba też być wyznawcą teorii spiskowych, by w sposób uprawniony przewidzieć, jaki scenariusz byłby najbardziej korzystny dla środowisk, które są zainteresowane osłabieniem znaczenia Kościoła. Ano taki, gdyby ludzie Kościoła przyjęli propagowaną laicyzację z radością, widząc w tym wspaniałą okazję do ewangelizacji.
Nie powinniśmy się cieszyć, gdy Kościół jest osłabiany i traci na znaczeniu. Nie powinniśmy nazywać porażki wspaniałą okazją dziejową. To przecież ważne, by w czasach, gdy wiele środowisk tak usilnie pracuje nad deprecjonowaniem tradycji religijnej, duchowni nie pozbywali się instynktu samozachowawczego. Jeśli sekularyzacja przechodzi przez nasze miejscowości, nie powinniśmy jej witać kwiatami.
***
ks. Andrzej Sarnacki SJ
dr hab. nauk o kulturze i religii, prof. UIK