Projekt Egipt
W ciepłą sierpniową noc na ul. Kopernika w Krakowie, stanęliśmy z plecakami po brzegi wypełnionymi kredkami, blokami, zeszytami i ruszyliśmy w drogę. Kolejna noc to już kairski balkon, gdzie pełni wdzięczności między meczetem a kościołem uwielbialiśmy Boga.
Do Kairu przyciągnął nas Projekt Egipt, czyli wolontariat misyjny, który działa w ramach Jezuickiego Centrum Społecznego „W akcji”. Studiujemy na różnych krakowskich uczelniach i wraz z jezuitą o. Krzysztofem tegoroczne wakacje spędziliśmy w mieście faraonów, a dokładniej w kairskiej dzielnicy El Matariya, gdzie pracowaliśmy z dziećmi.
Asia, Basia, Ola, Ania, Darek, Michał i o. Krzysztof to część Projektu, która wyjechała na misje, ale Projekt Egipt to nie tylko nasza siódemka, lecz wszyscy, którzy nas wspierali duchowo i materialnie. Przygotowania rozpoczęliśmy w grudniu. Kwesty, pomysły na lekcje języka angielskiego, zabawy, modlitwa. Wszystkie kroki, nawet te najmniejsze, np. wycinanie kalamburów, dawały poczucie wspólnoty, a myśl o sierpniu sprawiała, że nożyczki jakoś lepiej cięły. Po ośmiomiesięcznej fazie przygotowań wyruszyliśmy z Krakowa przez Budapeszt i Stambuł, aby w końcu postawić stopy na egipskiej ziemi.
Miłość w oczach
Pierwsze spotkanie z dziećmi na pewno na długo zostanie w naszych wspomnieniach. Całe przedpołudnie przygotowywaliśmy się, aby jak najlepiej wykorzystać ten czas. Nasze plany legły w gruzach już na samym początku, bo to mali Egipcjanie zajęli się nami. Zanim rozpoczęliśmy oficjalne przywitanie, z każdej strony zostaliśmy otoczeni czarnymi oczami, które z wielkim zainteresowaniem wpatrywały się w nas. My sami nie mogliśmy się nadziwić tej otwartości i po kilku minutach, dzięki uściskom, przytulaniu granice znikały.
Od dzieci doświadczyliśmy wiele miłości, która była wyrażana w różnoraki sposób, od przytulania po laurki z serduszkami, którymi nas zasypywały. Największą liczbę serduszek dostała Ola, która podczas naszego wyjazdu obchodziła urodziny. Z resztą grupy i maluchami przygotowaliśmy niespodziankę. Życzenia płynące prosto z serca, po arabsku, angielsku, po polsku... Łzy szczęścia jeszcze długo po tym pojawiały się na jej twarzy.
Pocztówka z Polski
Wcześniej w Polsce zorganizowaliśmy akcję „Pokoloruj Egipt”. Dzieci ze Szkoły Podstawowej w Łabowej zbierały kredki, farbki, zeszyty, ołówki, bloki, które później zapakowaliśmy do naszych bagaży. Starsi uczniowie napisali po angielsku listy do egipskich rówieśników. Opisali w nich nasz kraj, zwyczaje, najbardziej znane potrawy, ale przede wszystkim pisali o sobie, rodzinie, zainteresowaniach...
Listy okazały się strzałem w dziesiątkę. Nasi podopieczni byli zachwyceni. Uśmiechom nie było końca. Najwięcej radości wzbudzały imiona i nazwiska polskich adresatów, np. Bartosz po arabsku to stary but, a Duda to gad. Kiedy wiadomości zostały przeczytane, przetłumaczone, każde dziecko odpowiedziało na tę niespodziankę i przywieźliśmy do Polski egipskie listy, które przekażemy naszym małym przyjaciołom z Łabowej.
Józef z El Matariyi
Na co dzień w jezuickim ośrodku pracują Amy, Seham i Joshep. To oni przez cały rok pomagają dzieciakom w nauce, bawią się z nimi i są dla nich. My przyjechaliśmy tylko na trzy tygodnie, wzbudzaliśmy duże zainteresowanie, jednak to ta trójka najlepiej wie, co zrobić, kiedy Fatma wychodzi obrażona, Omar jest nie w tej sali co powinien, a Farah biega między grupami. Czasami wystarczyło jedno słowo Amy, gwizdek Joshepa, i w mgnieniu oka był porządek. Na początku nie zdawaliśmy sobie sprawy z zasad panujących w jezuickim centrum, ale dzieci szybko nas tego nauczyły. Okazuje się, że egipskie normy wcale się nie różnią od tych panujących w polskich szkołach. Dzieci do wychowawców zwracają się „pan, pani”, najpierw wchodzi nauczyciel, przerwy nie są dobrowolne, ale narzucone z góry. Wydaje się, że to podstawowe standardy pracy z uczniami, ale my na co dzień nie pracujemy w szkołach, i zdarzały się sytuacje, w których to dzieci panowały nad klasą, a doprowadzenie ich do względnego spokoju zajmowało nam parę minut. Jednak zawsze mogliśmy liczyć na pracowników i wolontariuszy z ośrodka. Joshep czuwał na dziedzińcu i kiedy widział, że jest coś nie tak, zaraz przychodził, a małe rozrabiaki niczym dotknięte magiczną różdżką uspokajały się. Egipcjanin nie mówił po angielsku, ale wszystko rozumiał i zawsze był w pobliżu, aby pomóc. Kiedy zorientowaliśmy się, jak ma na imię, od razu skojarzył się nam z Józefem z Arymatei, który zjawiał się wtedy, gdy był potrzebny i spokojnie potrafił wszystko załatwić, więc i my mieliśmy własnego Józefa, tyle że z El Matariyi.
Egipska rodzina
Przyjechaliśmy dawać, a od samego wylądowania otrzymywaliśmy wiele troskliwości i miłości. Na miejscu zajmowali się nami, jezuita odpowiedzialny za ośrodek, o. Magdy, oraz Nadine, która była tłumaczką, opiekunką i traktowała nas jak własne dzieci. Codziennie do dzieci odwoził nas Refat, który swoim uśmiechem potrafił poprawić nawet najgorszy dzień. Mimo że nic nie rozumiał po angielsku, a nasz arabski ograniczał się do kilku słów, zawsze mogliśmy liczyć na pełne uśmiechu zrozumienie i bezpieczną podróż, bo na egipskich drogach to wcale nie jest takie łatwe. W wolne dni dzięki żartom przewodnika Ashrafa, oszczędzało nas nawet egipskie słońce.
Byliśmy tysiące kilometrów od Polski, a czuliśmy się jak w domu pełnym miłości. Dodatkowo taką atmosferę wprowadzały polskie akcenty, czyli opowieści o artyście Mariuszu, Monice z Aleksandrii oraz o. Wiesławie, który mieszka w Kairze od 20 lat i jest superiorem tamtejszej jezuickiej placówki.
Umocnieni, by iść dalej
Przyzwyczajeni do temperatur, zżyci z dzieciakami, z poznanymi ludźmi po trzech tygodniach musieliśmy się spakować i wracać. Pożegnalnym łzom nie było końca, ale zaproszenia, które otrzymaliśmy, wzbudziły w nas nadzieję na powrót do miasta faraonów.
Do Egiptu zaprowadził nas sam Bóg. Pokazał nam miłość w drugim człowieku, dzięki której mamy siłę, aby iść dalej i opowiadać o tym, co nas tam spotkało. Można powiedzieć, że Projekt Egipt został zrealizowany, ale po tych dwóch tygodniach od powrotu wiemy, że jeszcze długo będzie realizowany w naszych sercach.