Jak trybik w wielkiej maszynie
Mam na imię Romek i jestem hazardzistą. Szukałem uzdrowienia i w końcu – mam nadzieję – znalazłem.
Ostatnie dwa dni wycięte z życiorysu wystarczyły, by „maszyny zawładnęły moją głową”. W głowie kręciły mi się bębny, przed oczami miałem widok zmieniających się układów, słyszałem dźwięk maszyn... i tylko one wtedy się liczyły. Po wyjściu z lokalu z jakimiś drobnymi w kieszeni chciałem utopić smutki w alkoholu. Niestety, to nie pomagało. Alkoholu wypiłem dużo, bo znaleźli się dawno niewidziani koledzy, którzy zaczęli mi stawiać. Piłem, a „maszyny dalej były w mojej głowie”, nie potrafiłem nawet na chwilę przestać o nich myśleć. Zdołowany, z poczuciem wyrzutów sumienia, ze łzami w oczach chodziłem po mieście, nie widząc dla siebie ratunku. Płakałem jak małe dziecko, widząc jadące samochody; tylko że wszystkie były za małe i za wolno jechały. Pierwszy raz w życiu poprosiłem kogoś o pomoc, bo nie wiedziałem, co robić. Trafiłem na SOR, ale szybko uciekłem z myślą: co ja tu robię, przecież tu są ludzie, którzy potrzebują pomocy. Jest Wielki Piątek, a ja zawracam głowę tylko dlatego, że „mam maszyny w głowie” i chcę, by się to skończyło, nawet za cenę śmierci. Znaleźli mnie ratownicy z pogotowia, zaprowadzili na izbę przyjęć. Tam w pasach przeczekałem noc i przewieziono mnie na konsultację do szpitala psychiatrycznego, gdzie mnie przyjęto na odział zamknięty .
Żona przywiozła mi do szpitala dwie książki; jedną z fantastyki, druga to Cuda Ojca Pio. Sięgnąłem po pierwszą, by tylko przestać myśleć o maszynach (jestem pewien, że gdyby nie fakt, iż jestem odizolowany od świata, to poszedłbym grać dalej). Przeczytałem kilka kartek, ale nic nie zapamiętywałem; moje myśli były zupełnie gdzie indziej. Odłożyłem tę książkę i sięgnąłem po drugą. O dziwo coś się zmieniło. Litery składały się w słowa, słowa w zdania, które pomału do mnie docierały. Nadal towarzyszyła mi obsesja grania, ale teraz mogłem skoncentrować się na czymś innym. Miałem odczucie, jakby autor książki opisywał moje przeżycia, doznania, po prostu czytał w mojej głowie. Wybierałem fragmenty i wysyłałem SMS-em kolegom. Po przeczytaniu książki poprosiłem żonę, by przywiozła mi następną o podobnej tematyce.
Kolejną książką było O naśladowaniu Chrystusa Tomasza a Kempis. Nauki, jakie z niej płynęły, sprawiły, że chciałem zaufać Bogu. Pierwsze modlitwy – bardzo nieudolne – wystarczyły, by pomału wyprzeć z głowy myśli o grze. Znalazłem światełko w tunelu i zacząłem się go kurczowo trzymać. Modlitwa, i to na kolanach, stała się codziennością. Dodatkowo znalazłem w modlitewniku (teraz mam aplikację w telefonie) modlitwę szczęścia, którą odmawiam do dzisiaj.
Po raz pierwszy odczułem obecność Boga, gdy jedna z pacjentek szpitala oskarżyła młodą dziewczynę, że ukradła jej telefon. Oskarżona zanosiła się płaczem, tak że nawet rodzice nie potrafili jej uspokoić. Chciałem załagodzić sytuację, upominając łagodnie, że nie wolno bezpodstawnie oskarżać nikogo, i zrobiłem to dwukrotnie. Gdy pacjentka nadal krzyczała, znęcając się nad dziewczyną, nie wytrzymałem i powiedziałem podniesionym głosem: To ja ci ukradłem ten telefon tylko po to, byś się teraz zamknęła. Źle się poczułem, że ktoś był w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. Wróciłem do swojego pokoju, sięgnąłem po Naśladowanie Chrystusa i otworzyłem gdziekolwiek. Przeczytałem: Jeśli dwukrotnie upomnisz kogoś, nie kłóć się z nim… Jeszcze w tym samym dniu przeprosiłem pacjentkę za swoje słowa i przeczytałem jej rozdział, dzięki któremu tak wiele zrozumiałem.
Drugie spotkanie z Bogiem miało miejsce na przepustce, gdy byłem na Mszy św. w bazylice Najświętszej Marii Panny w Wadowicach. Po Komunii św. uklęknąłem i w myślach powiedziałem: Panie Boże, ja już nie daję sobie rady, nie chcę już grać, pić i ćpać. Proszę Cię, miej mnie w swojej opiece. Nie musiałem długo czekać, podczas błogosławieństwa usłyszałem słowa księdza: Niech odejdą uzależnienia, niech się stanie innym człowiekiem… Po Mszy był jeszcze koncert chóru, który zaśpiewał Barkę. Gdy doszli do słów: Panie, to Ty na mnie spojrzałeś, Twoje usta dziś wyrzekły me imię, byłem pewien, że to nie przypadek. To Bóg mówił do mnie poprzez usta ludzi zgromadzonych w kościele. Poczułem obecność Boga w swoim sercu. Od tego dnia przestałem wierzyć w przypadki.
Aż trudno uwierzyć, że taki grzesznik jak ja został dotknięty przez Stwórcę. Użyłem słowa „grzesznik”, bo z moją wiarą było różnie na poprzednim etapie życia. Gdy grałem, byłem daleko od Boga. Było mi obojętne, czy wierzę, czy nie, wręcz wiara mi przeszkadzała. Myślałem tylko o sobie i o swoim ego. Taki zapatrzony w siebie Romek, krzywdzący wszystkich bliskich, począwszy od żony, poprzez dzieci i rodzinę, skończywszy na znajomych i przyjaciołach. W 2008 r. to moje nastawienie do Boga bardzo się zmieniło. Podczas pewnej rozmowy z księdzem usłyszałem, że skoro nie umiem modlitw, to żebym spróbował rozmawiać z Bogiem własnymi słowami. To on namówił mnie do spowiedzi, bym oczyścił się przed Bogiem. Dość sporo miałem na sumieniu. Pamiętam, gdy klęczałem przy konfesjonale po wyznaniu wszystkich swoich grzechów, usłyszałem z ust spowiednika: Wśród tych wszystkich ludzi będących tu dziś w kościele dla Boga jesteś najmilej widziany.
Zaczął się dobry okres w moim życiu. Pomału odzyskiwałem zaufanie żony i córek. Wydawało mi się, że żyję programem 12 kroków Anonimowych Hazardzistów. Siłą Wyższą był dla mnie Bóg, tylko że to ja nadal chciałem kierować własnym życiem. Bóg był w moim życiu, ale w niedziele i święta. Znów oddaliłem się od Niego. Lecz ten okres życia mam już za sobą. Oddałem kierowanie moim życiem Bogu, i to nie już tylko od święta i gdy przyjdzie trwoga. On jest ze mną w każdej sekundzie dnia i nocy.
Po wyjściu ze szpitala zrobiłem kilka zmian w moim dotychczasowym życiu. Pierwszą było poproszenie drugiego hazardzisty o przeprowadzenie przez program (jestem teraz na etapie ósmego kroku). Drugą zmianą było poproszenie znajomego księdza, by został moim kierownikiem duchowym, bo nie chcę zmarnować szansy danej mi przez Boga. Staram się, co najmniej raz w miesiącu przystępować do spowiedzi, by być w łasce uświęcającej i móc przyjmować Komunię św. Dawniej uważałem, że nie grzeszę. Teraz widzę, ile mam wad, nad którymi muszę pracować, by nie obrażać Boga. Modlitwa to podstawa codziennego mojego dnia. Z nią zaczynam dzień, i to na kolanach, potem modlitwa szczęścia, Nowenna Pompejańska... Jeśli dysponuję czasem, idę do bazyliki i przed obrazem Najświętszej Panienki modlę się na różańcu. Wieczorem przed snem robię listę łask i na kolanach dziękuję Bogu za uczciwie przeżyty dzień.
Jeszcze w szpitalu żona powiedziała: Zobaczymy, czy będąc w domu, znajdziesz czas na te wszystkie modlitwy. Zrezygnowałem tylko z jednej rzeczy, przestałem oglądać telewizję i mniej czasu poświęcam na siedzenie przed komputerem. To były zjadacze czasu. Poza tym – jestem tego pewien – że gdy się modlę, to Bóg daje mi tyle czasu, ile potrzebuję. Czas zaczął zupełnie inaczej biec, teraz się nie spieszę, za niczym nie biegam. Za kierownicą (a dużo jeżdżę) przestałem szaleć na drogach, jeżdżę zgodnie z przepisami, i nie zdarzyło się, żebym się gdziekolwiek spóźnił. Pewnego razu miałem jechać na spotkanie do Krakowa, po Mszy św. pozostałem jeszcze na adoracji. Byłem pewien, że się spóźnię, ale oddałem to Bogu. Jechałem zgodnie z przepisami, w Krakowie nie stałem na żadnych światłach; one zmieniały się jak na zawołanie. Na miejscu byłem dwie minuty przed rozpoczęciem spotkania. Dawniej powiedziałbym, że to zbieg okoliczności, przypadek... Dzisiaj wiem, że nie ma przypadków. Jeśli oddaję kierowanie moim życiem Bogu, to wszystko jest możliwe. To Jego plan, a ja jestem tylko małym trybikiem w tej wielkiej maszynie wszechświata.