Niewidzialni
Nie można dzieciństwa, dojrzałości ani starości wyłączyć z koła życia i śmierci, które wyznacza losy każdej rodziny.
Wanda Krzemińska
Jestem już stara i aż trudno uwierzyć, że i ja kiedyś byłam zbuntowaną nastolatką. Gdy idę korytarzami radia i widzę swoje odbicie w mijanych lustrach, zdumiewa mnie, jaka to stara, gruba i siwa baba wędruje. Bo przecież w duchu wciąż mam te swoje …dzieścia lat. Mijane osoby kłaniają mi się na tych korytarzach, ja ich nie znam, oni mnie też pewnie nie. Ale sobie myślą: taka stara, to muszę ją przecież znać…
Z plecaczkiem szparko posuwam po mieście, czasem podbiegnę do autobusu, i nawet mogłabym sobie podskoczyć, gdyby nikt nie widział. Gdy wstępuję do bankomatu w gmachu Politechniki Warszawskiej, w tym gmachu, który znam tak dobrze, bo studiowałam długo, i mijam obecnych studentów, to sobie wyobrażam, jak oni na mnie patrzą. O ile mnie zauważają. Nie wiedzą przecież, że też jestem studentką, tylko już po studiach i na emeryturze.
Siedziałam kiedyś przy telefonie zaufania dla osób starszych, po sześćdziesiątce. Smutne to były rozmowy. Starsze panie – bo to przeważnie one dzwoniły – skarżyły się, że nie są rozumiane przez otoczenie. Ba! Nawet nie są zauważane. Mogłyby być jeszcze pożyteczne, ale nikt nie chce ich pomocy. A same też nie bardzo mogą liczyć na pomoc innych. Są po prostu na marginesie życia. Nie-wi-dzial-ne.
Ksiądz Janusz Pasierb bardzo pięknie pisał o nas:
…świat widzi tylko staruszki
siedzące w kościele
czasem proboszcz ofuknie je
z konfesjonału
nawet wikary nie ma dla nich
czasu…
Jeśli chodzi o osoby duchowne, to akurat ja mam szczęście, bo mój ksiądz proboszcz, gdy mnie zobaczy, to już z daleka woła: Kocham Kochane Życie, Kocham Kochane Życie! A to dlatego, że zna moją stronę internetową (kochanezycie.pl) którą próbowałam propagować przez parafię. Pomimo wszystko staram się przecież być optymistką.
Jako zasuszony – może raczej otłuszczony – singiel nie mam też problemu z tym, jak spędzę kolejne święta czy rodzinne jubileusze. Po prostu tak, jak zarządzą to dzieci. Przewiozą babcię (lub nawet sama dojedzie autobusem) do swojego domu, i będą traktowały jako jeszcze jeden świąteczny mebel, zimą jako ozdobę choinkową, na wiosnę – jako świąteczną babkę, może z zakalcem.
A teraz weźmy choćby takie prezenty od świętego Mikołaja. Ostatnio dostałam pod choinkę piękny kubeczek. Z pokrywką. I z wkładką z dziurkami. Oczywiście do parzenia ziółek! Dla babci w sam raz! I tylko w duchu zauważyłam, że Mikołaj też już pewnie ma sklerozę, bo rok wcześniej przyniósł mi taki sam prezent.
A tak wygląda oglądanie w gronie rodzinnym zdjęć z wakacji. Bo teraz nie ogląda się ich w albumie, tylko na ekranie.
Otóż po serii pluskających się w morzu wnuków kamera uchwyciła zanurzanie się w wodzie jakiegoś czarnego wieloryba. Prychnięcia, wzdragania, okrzyki strachu przed zimną wodą, jakieś mimowolne ruchy. Widownia przed ekranem pokładała się ze śmiechu. Kto to, ach kto był powodem tej rodzinnej uciechy? No cóż, to byłam ja. W pełnym, pływackim rynsztunku – czepek, okulary, czarny kostium pływacki z kolarkami (to takie spodenki do kolan, z lycry). Mam zwyczaj zanurzać się w wodzie stopniowo, i bardzo powoli wchodzę do zimnej wody naszego morza, aż sięga ramion. Taki mam system. Potem dopiero zanurzam głowę, i zaczyna się pływanie właściwe. Widzowie tego mojego zanurzania komentowali je wśród radosnego rechotania, aż po moment, gdy na powierzchni wody ukazały się moje blade pięty. No, jednak babcia oderwała nogi od dna – to był cały komentarz. I – koniec sekwencji. Dalej znowu – baraszkujące w morzu dzieci. A ja? Nikt nie widział, jak pływam naprawdę, w wodzie „bez dna”, na plecach lub krytą żabką, jak chowam się pod wodę cała z głową, odważnie walcząc z falami. Został w pamięci tylko ten nagrany obraz nieporadnego i żałosnego zanurzania się, i śmiech, który zawisł w powietrzu. Tak nas widzą i tak nas opisują, Nas, czyli osoby w pewnym wieku, po prostu – osoby stare.
Nawet wśród najbliższej i najukochańszej rodziny określenie „senior” czy „seniorka” wcale nie brzmi dumnie, ale raczej śmiesznie. Bo co tam dziadzio czy babunia mogą wiedzieć o życiu? Wcale go nie znają. A czasami idzie się jeszcze dalej – i spotykamy takie filozofie rodzinne, jak ta, że po co o wszystkim informować babcię, lepiej niech się staruszka nie denerwuje. Niech sobie żyje w głębokiej nieświadomości.
Odkąd zabrakło mojego taty, to teraz ja jestem na szczycie tej rodzinnej piramidy, razem z babcią drugiej strony. Często obie jesteśmy obiektami rodzinnych półuśmieszków i żarcików, bo bywamy niezgrabne i nie nadążamy, albo też kimniemy cichcem w kąciku. Czasem młodzi myślą nawet, że nie rozumiemy niektórych ich żartów, jeśli są za bardzo seksowne. Babcie pewnie nie wiedzą, o co chodzi i nie kumają takich tematów. Oj, mogliby się zdziwić!
Ale w takich momentach, gdy te niewybredne, lecz i nieświadome przecież żarciki „z naszych kochanych staruszek” są na granicy bólu, przypominam sobie jak przez mgłę ten moment, gdy karetka po terenie szpitala przewoziła mnie w stanie ciężkim na drugi oddział, a za karetką biegło moje dziecko, żeby być cały czas blisko mnie – i nic się już nie liczy, zostaje tylko Miłość. Miłość maleńka i bezradna, jak nowo narodzony Pan Jezus w żłobku, ale miłość wszechogarniająca.
Przypominam też sobie, jak to kiedyś nazywano mnie Dzidzią, potem Dzidką, co zresztą okrutnie tępiłam, bo chciałam, by zwracano się do mnie po imieniu. A dziś już żaden z tych, którzy mnie tak nazywali, nie żyje, a ja wiele bym dała, żeby znów usłyszeć to – Dzidka. A nie – dzidzia-piernik.