Na większą chwałę Bogu
Poznańska fara spełnia wszystkie wymogi jezuickiego baroku. Łatwo się o tym przekonać, gdy w ciche przedpołudnie zajmiemy miejsce w pustej nawie. Zewsząd ogarnie nas doznanie sacrum – cisza, skupienie, majestat.
Poznań nie jest moim miastem, niemniej nie jest mi obojętny jego wygląd. Boleję nad obecnością pawilonów z epoki komunizmu na Starym Rynku oraz nad brakiem perspektywy na fasadę kościoła jezuitów. O ile brzydkie pawilony można w końcu usunąć i przywrócić piękno renesansowej starówce, o tyle w przypadku kościoła nie da się już nic więcej zrobić. Biegnąca z rynku ku kościołowi średniowieczna ulica Świętosławska jest zbyt wąska, by mogła odsłonić fasadę w całej jej barokowej okazałości. A ta uchodzi za jedną z najpiękniejszych w Polsce, najbardziej harmonijną i wdzięczną dla oka. W symetrycznie rozmieszczonych niszach pieczę nad miastem sprawują święci patroni polscy, Wojciech i Stanisław. Opiekę nad młodzieżą studiującą w miejscowym kolegium powierzono świętym młodzieniaszkom, Stanisławowi Kostce i Alojzemu Gonzadze. Wreszcie dwaj Franciszkowie, Borgiasz i Ksawery, swą obecnością utrwalają w pamięci polskich wiernych tytanów jezuickiej roboty doby kontrreformacji. Oczywiście, nie mogło zabraknąć założyciela Towarzystwa Jezusowego, Ignacego Loyoli, któremu wyznaczono miejsce nad wejściem do głównej nawy.
Ani to sfotografować, ani nie da się tego dokładnie obejrzeć – tak tu ciasno! A poznański biskup Adam Konarski, sprowadzając z Rzymu jezuitów do Poznania w 1571 roku, proponował im obszerną działkę pod zabudowę na Ostrowie Tumskim, w pobliżu katedry. Ojcowie daru tego nie przyjęli. I dziwić się im nie można, bo to przecież zakon szkolny i rekolekcyjny, a nie rolniczy, jak benedyktyni czy cystersi. Musieli zamieszkać w samym sercu miasta, a nie na jego obrzeżach. I takie miejsce dla siebie upatrzyli, owszem, w śródmiejskiej ciasnocie, ale blisko rynku. Już w następnym roku po osiedleniu się – w 1572 – zdołali udostępnić młodzieży pierwsze skrzydło nowo wzniesionego kolegium. Tymczasem nie budowali kościoła, bo na działce jeden już stał, dawny kościół św. Stanisława Biskupa, a obok był szpital św. Gertrudy.
Biskup Konarski w jezuitach upatrywał ratunek wobec szerzącej się w jego diecezji zarazy luterańskiej, jak to ujmowały ówczesne kroniki. W Wielkopolsce przebiegał front ścierania się protestanckich prądów religijnych z katolicyzmem. Liczni członkowie wielkich rodów wielkopolskich – Górków, Opalińskich, Leszczyńskich – chętnie nadstawiali ucha idącym z Zachodu nowinkom, przyjmowali u siebie pastorów, wznosili dla nich zbory. W ślad za panami szły rzesze mieszczan. I żaden innowierca nie ponosił z tytułu swej odmienności religijnej konsekwencji karnej. Bo oto król polski otwarcie oznajmił, że nie chce być panem sumień swoich poddanych. A konfederacja warszawska w 1573 roku gwarantowała pokój między katolikami i protestantami, co na tle ówczesnej Europy uchodziło za ewenement.
Hołdując zasadzie przez oczy do duszy poznańscy jezuici ruszyli do kontrreformacyjnego boju między innymi poprzez architekturę i sztukę. Już im nie wystarczał dawny kościół św. Stanisława, zresztą wcześniej odpowiednio powiększony. Marzyła im się świątynia na wzór rzymskiej Il Gesu – obszerna, widna, z transeptem, z kopulą, z bocznymi ołtarzami, z mrowiem figur świętych, pięknie ozdobiona wewnątrz malowidłami i sztukaterią. I taki kościół wznieśli, na co potrzebowali pół wieku, konsekrując go w 1705 roku. Nie zrealizowali tylko jednego projektu – kopuły na przecięciu nawy głównej z transeptem. Ale od czegoż są efekty wizualne! Przecież kopułę można od środka odmalować. Sami rzymscy jezuici dali temu przykład, wznosząc swój drugi kościół właśnie bez kopuły – ten poświęcony św. Ignacemu – której brak imituje malowidło nieba. A i poznańska imitacja z połowy XVIII wieku, dzieło Dankwarta, skądinąd utalentowanego artysty, nie dochowała się do naszych czasów z przyczyn technicznych. Tę, którą dziś możemy podziwiać – Apoteozę św. Stanisława Biskupa – odmalował w 1949 roku Stanisław Wróblewski. Poza tym jednym mankamentem architektonicznym poznańska fara spełnia wszystkie wymogi jezuickiego baroku. Tutaj olśniewa nas dostojeństwo gigantycznych filarów, spiętych gzymsami pełnymi wybujałej sztukaterii o motywach liści i powojów. Skręcone w spiralę kolumienki w ołtarzu głównym przywołują rzymską praktykę. Z powodu ciasnoty otaczających na zewnątrz budynków światło wdziera się do środka punktowo. Z półcieni wyłaniają się wtedy figury świętych w tanecznych pozach, to nic że uformowane w gipsie, a nie odkute w marmurze. Ich obecność ma nam uświadamiać moc wstawiennictwa świętych, których podobizny skutecznie usunęli z kościołów protestanci. I malowidła na ścianach. I obrazy w ołtarzach bocznych. I ten w ołtarzu głównym ponad cudownym tabernakulum w pogodnych tonacjach odmalowany przez Szymona Czechowicza w 1756 roku – Wskrzeszenie Piotrowina przez św. Stanisława Biskupa. I organy – gdy zagrają, drżą w oknach szyby. A wszystko to na większą chwałę Bożą – Ad majorem Dei gloriam.