Wspólna sprawa
Z nieba słychać było ryk silnika odrzutowego, jego odgłos zanosiło aż tu, na ziemię, do wsi i Matylda pomyślała, że wkrótce takimi samolotami przybędą na Światowe Dni Młodzieży pierwsi pielgrzymi.
Już nie mogła się doczekać: i wieczornego czuwania z Ojcem Świętym, i wydarzeń towarzyszących, wreszcie, przyjazdu zagranicznych gości. Doprawdy, wcale a wcale nie pojmowała swojej cioci, która w tym historycznym wydarzeniu dostrzegała wyłącznie trudności i problemy.
Na ulicy zrobił się ruch. – Jadą – powiedział dziadek, strzygąc żywopłot.
Duża ciężarówka i dwa mniejsze samochody przetoczyły się leniwie, wzbijając chmurę pyłu. Po chwili przed dom wyszli tato z Marcelem, ubrani w odblaskowe kamizelki.
Rodzice zaangażowali się w pomoc przy opracowywaniu projektu dotyczącego placu zabaw. W tej części miejscowości, nazywanej potocznie Kolonią, placu zabaw nie było, więc gdy ktoś ze znajomych wspomniał o możliwości pozyskania na ten cel środków, chętnie przystąpili do inicjatywy. I oto teraz, nieopodal, ekipa budowlana kończyła przygotowywanie wyczekiwanego nie tylko przez dzieci, miejsca. Matylda słyszała, jak sąsiad cieszył się na myśl o drabinkach, zaprojektowanych tak, że ćwiczenia mogą wykonywać i mali, i duzi. Najchętniej poszłaby wypróbować je już teraz, jednak tato ostrzegł, że do czasu odbioru technicznego absolutnie nie wolno im się zbliżać do placu.
– Gdy byłam mała – wspominała mamusia – ktoś zrobił na skraju lasu huśtawkę z opony. Codziennie przychodziły tam tabuny dzieci. Piaskownica, drabinki, huśtawka, nie trzeba było wcale dużo, by wesoło spędzić czas.
Na samym początku przedsięwzięcia było trudno. Trzeba było zebrać grupę chętnych, należało skompletować odpowiednie plany oraz dokumenty... W pewnym momencie wydawało się nawet, iż się nie uda. Na szczęście, idea zjednoczenia w małej wspólnocie zwyciężyła.
– Zawsze tylko słyszałam o inicjatywach lokalnych, lecz nie myślałam, że kiedyś sama wezmę w niej udział – mówiła sąsiadka z naprzeciwka.
Modląc się do Pana Boga, Matylda prosiła, by w rejonie ich osiedla można było wybudować plac zabaw. I dziękowała za dar przedsiębiorczości, jaki mieli rodzice. To było jeszcze w kwietniu: stali na parkingu i czekając na mamę, która poszła do biblioteki, obserwowali główne rondo przed urzędem gminy. Dzieci wracały na rowerach ze szkoły, dorośli – w tym dużo osób starszych – jechali po sprawunki. A potem tata skontaktował się z wójtem i skrzyknął lokalnych przedsiębiorców, by ufundowali proste, ledowe lampki dla rowerzystów. Dla poprawy ich bezpieczeństwa oraz widoczności na drodze. Nawet dziadek najpierw podchodził do pomysłu z rezerwą.
– Przecież mamy odblaski, po co nam światła – oponował. Dopiero, gdy do akcji włączył się ksiądz, a harcerze po Mszy rozdawali i uczyli, jak montować silikonowe lampki, więcej ludzi przekonało się do tej sprawy, choć wciąż nie wszyscy.
Dziadek strzygł żywopłot – podwórko powinno był eleganckie przed przyjazdem pielgrzymów – tato z Marcelem poszli obserwować budowę placu zabaw, a mama i babcia szykowały się do wyjścia po zakupy. Matylda położyła się na hamaku z książką w ręku. Spojrzała w niebo poprzecinane samolotowymi smugami.
– Ciekawe, dokąd lecą. I jak jest w Zambii, skąd będziemy gościć uczestników. Cieszę się, że mam szansę wziąć udział w Światowych Dniach Młodzieży. Kiedy będę już starsza, chętnie pojadę na nie jeszcze raz.