Tożsamość
„Ja”. Tak wiele mieści się w tym krótkim słowie. Wprawdzie wielu osobom mówienie i myślenie o sobie kojarzy się bardziej z egoizmem niż z czymś pozytywnym. Tymczasem egoizm to raczej nadmierne eksponowanie własnych potrzeb. Mnie zaś chodzi raczej o poznawanie siebie, zastanawianie się nad tym, co dobrego w nas tkwi i jak to wydobyć oraz co jest w nas złego i jak się tego pozbyć.
Co myślisz, czujesz, kiedy mówisz „ja”? Czy myślisz tylko o swoim ciele? A może raczej czujesz, że to określenie dotyczy czegoś więcej, czegoś, co trudno nawet nazwać? „Ja” oznacza przecież nie tylko moje ciało. Oznacza coś, a raczej kogoś, kogo etyka nazywa osobą. Osoba to nie tylko ciało – to także dusza i wszystko, co jest przejawem naszego człowieczeństwa. A są nim bardziej – niż ciało – moje myśli, uczucia, zainteresowania, wiedza, umiejętności, pasje, wspomnienia, marzenia, nadzieje i wiele, wiele innych. To wszystko określa mnie. To wszystko mam na uwadze, kiedy mówię lub myślę o sobie. Czyż to nie jest ogromne bogactwo?
To jest moja tożsamość. Taka jestem. Posiadam pewną – większą lub mniejszą – sumę życiowych doświadczeń, nadziei na przyszłość i mnóstwa innych czynników. I świadomie zgodnie z tą tożsamością wybieram moją życiową drogę; drogę w bardzo szerokim sensie, nie tylko pracy czy szkoły – to zaledwie wierzchołek góry lodowej. W ten sam sposób wybieram miłość, małżeństwo, inny rodzaj powołania. Korzystam z danej mi przez Boga wolnej woli.
Tożsamość jest jakby zadaniem zadanym nam przez Stwórcę. Tkwi w niej zakodowane nasze powołanie, wszystko, czego Bóg od nas oczekuje. Stanowi wyraz Jego miłości do nas.
Weź do ręki książkę. Taką zwyczajną, współczesną książkę. Miękka okładka, kiepski papier... Jeden z tysięcy identycznych egzemplarzy. A teraz spójrz – może masz fotografie albo idź do muzeum – na książkę średniowieczną. Jest przepisywana ręcznie, zdobiona wspaniałymi ilustracjami, stanowiącymi małe dzieła sztuki. Każda litera ma swoje miejsce i jest pięknie wykończona. Ileż pracy trzeba było włożyć w taką książkę! I nie ma drugiej takiej samej. Ile serca musiał włożyć w swą pracę ten, kto ją wykonał. Dlatego mówi się dziś o antykach, że „mają duszę”.
Bóg nie jest drukarzem, który stawia na ilość. Dla Niego każdy z nas jest takim ręcznie pisanym kodeksem, ogromnie czasochłonnym i wymagającym cierpliwości. To właśnie jest dar jego miłości – nasza niepowtarzalność. Czyż nie jest to z Jego strony ogromny szacunek do każdego człowieka?
Jakie to smutne, że my sami tak często nie szanujemy tego daru niepowtarzalności. Tak łatwo wyrzekamy się własnej tożsamości, tego, co nas określa. I to nawet nie są świadome wybory, ale tchórzliwe sprzeniewierzanie się sobie. To tylko drobne sprawy. Małe kłamstwa. Przyznanie racji tam, gdzie korzystnie jest ją przyznać. Tak zwane „nie wychylaj się”. Ucieczka przed własnym sumieniem. Dostosowanie się do otoczenia – dla świętego spokoju. Postawienie na wygodę – lepiej płatną pracę, mniej obowiązków. Spokój za tak niewiele – „tylko” wyrzeczenie się tak zwanych nieżyciowych marzeń.
Nie oznacza to, że zasad nie wolno nigdy zmieniać. Często zdarza się, że przyjmujemy złe priorytety i po namyśle dochodzimy do wniosku, że jednak słuszność leży gdzie indziej. Ale czym innym jest otwarte przyznanie się do błędu (choćby wobec siebie samego) i zmiana zasad, które okazały się złe, czym innym natomiast ukradkowe i wbrew sobie „zbaczanie z drogi”.
Wierność nie jest sprawą łatwą w żadnym przypadku – ani w miłości, ani w przyjaźni. Ale chyba najtrudniejsza jest wierność sobie. Myślę, że nie ma człowieka, który zawsze postępowałby zgodnie z własnym sumieniem. Jednak, jeśli nie będziemy próbować, wkładać wysiłku, upadać i podnosić się – będziemy odchodzić coraz dalej od siebie i własnych dobrych wyborów. A z daleka od siebie będziemy się czuć jak wygnańcy – nieszczęśliwi i zagubieni w obcym, nieprzyjaznym, nierozumiejącym nas otoczeniu.