Droga powołania

11 kwi 2013
Ryszard Paluch
 

Pewnego razu żartowałem sobie z moim trzyletnim synem, próbując go nakłonić, aby zwracał się do mnie „ojcze”. On, nie pozostając dłużny, odpowiedział: Nie, ty jesteś tatuś, a tylko Bóg jest Ojcem! Ups, przestałem żartować…

 

Na skróty

Czytam Ewangelię św. Mateusza: Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie (23, 9). Pozostawiając egzegetom kwestię, co dokładnie natchniony Autor miał na myśli, można by powiedzieć, że to tekst o drodze naszego powołania, o drodze, jaką trzeba przebyć, żeby z taty stać się ojcem, z belfra nauczycielem, z najemnika pasterzem, z księdza duszpasterzem, z pana doktora prawdziwym lekarzem, z posiadacza prawa jazdy doświadczonym kierowcą, z zakochanego kochającym. Ta droga wymaga czasu i dużego nakładu pracy, jest procesem – jest jak zawody, w których bierzemy udział (por. 2 Tm 4, 7). Absolutnie nie chodzi w nich o podium, o laury, chodzi o ukończenie tego biegu. Każdy bowiem, kto go ukończy, jest już zwycięzcą. Okazuje się jednak, że w epoce fast i instant mamy z tym problem – bo chcemy szybko i natychmiast, szukamy dróg na skróty. Od razu chcemy być rodzicami, nie będąc wpierw dziećmi, być mistrzami, pomijając etap bycia uczniami – trochę tak, jakby chcieć znać języki, nie ucząc się ich, albo być wirtuozem bez spędzania długich godzin na – czasem nużących – ćwiczeniach z instrumentem. Tymczasem praktyka życia duchowego pokazuje, że wytrwałość i cierpliwość to pierwsze imię drogi, którą musi pokonać nasze powołanie. Niektórych rzeczy nie można przyśpieszyć – czas wzrostu jest niezastąpiony: uczymy się być dobrymi rodzicami, cenionymi nauczycielami, wystawiać trafne diagnozy, być wziętymi rzemieślnikami; uczymy się modlić, słuchać, kochać…

 

Czas walki

Jestem przekonany, że w ostatecznym rozrachunku będziemy rozliczani właśnie za czas wzrostu, który jest czasem trwania w więzi-komunii z Bogiem, z samym sobą i drugim człowiekiem. Św. Urszula Ledóchowska w swoim duchowym Testamencie pisała: Nietrudno byłoby stać się świętym, gdyby każde krótkie staranie od razu odniosło ostateczne zwycięstwo. Panu Bogu czasem właśnie podoba się taka wytrwałość, która nie cofa się przed długą walką, która co dzień na nowo zaczyna i spokojnie i ufnie czeka, aż Bóg da zwycięstwo. (…) Bóg ma większe upodobanie w wytrwałej, choć żmudnej walce, aniżeli w łatwym chwilowym zwycięstwie. Założycielka szarych urszulanek nie pozostawia złudzeń – czas wzrostu jest czasem walki. Kto z nas nie doświadczył kieratu swojej codzienności albo chęci dezercji ze swoich obowiązków, pracy itd.? Oj, gdybym tak był/była... A może tak życie oddać za Jezusa? – czasem łudzimy się podobnymi mrzonkami, tymczasem arena męczeństwa rozpościera się wokół nas: Życie chrześcijańskie wymaga, by tak rzec, „męczeństwa” codziennej wierności Ewangelii, to znaczy męstwa pozwolenia, aby Chrystus w nas wzrastał i żeby to Chrystus ukierunkowywał nasze myślenie i działania (Benedykt XVI, 29 VIII 2012). Ktoś powie, że to takie duszpasterskie gadanie. Jeśli tak, to powiedz głośno w swojej pracy, zaświadcz swoją postawą, że jesteś za czystością przedmałżeńską, że małżeństwo to pobłogosławiony przez Boga (do grobowej deski, a nie do rozwodu!) związek kobiety i mężczyzny, że praktyki homoseksualne są ciężkim grzechem, że z tymi podatkami to trzeba uczciwie, że płód to też człowiek, że nie można na lewo, że naturalne metody planowania rodziny są OK – równie skuteczne jak antykoncepcja, tyle że nikomu nie szkodzą… długo by wymieniać. I co?! To już nie takie proste? Prawda? Zanim zostaniesz męczennikiem, wpierw ogłoszą cię dziwakiem, uwstecznionym katolem, dewotem, wapniakiem, obywatelem ciemnogrodu lub ukradkiem będą się z ciebie śmiać i nie traktować poważnie, nie wspominając już o zapraszaniu na salony.

 

Chodzi o wszystko

Jednak Pan Jezus mówi: Kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony (Mt 24, 13). Wierność posłannictwu wydaje plony – raz trzydziestokrotny, innym razem sześćdziesięciokrotny, a jeszcze innym stokrotny (por. Mk 4, 20). Myliłby się jednak ten, kto by myślał, że chodzi tu o ilość; chodzi o coś więcej – o wszystko! Sytuacja jest podobna do wykorzystywanego w opisach życia duchowego obrazu – systemu naczyń połączonych, gdzie linia poziomu zawsze będzie na tej samej wysokości, choć jednocześnie objętość jest różna w poszczególnych „ramionach”. Powyższą zasadę dobrze widać na przykładzie życia świętych, tych – dodajmy – oficjalnie ogłoszonych przez Kościół. Jest wśród nich miejsce na prawdziwych herosów intelektu (św. Tomasz z Akwinu, św. Józef Moscati), ale i również na tych, którzy z problemami pisali i czytali (bł. Aniela Salwa, św. Faustyna Kowalska), są tacy, którym udało się jakieś spektakularne dzieło (św. Wincenty Pallotti), ale również i tacy, którzy „tak po ludzku” ponosili same porażki (bł. Karol de Foucauld). Każda z tych postaci przyjęła zaproszenie Boga i najpełniej, jak mogła, współpracowała z Bożą łaską. Każda z nich maksymalnie pomnożyła swoje talenty (por. Mt 25, 14-30), co nie znaczy, że każda po równo. Kard. Hans Urs von Balthasar tłumaczy: Najważniejsze w nich są nie „heroiczne” osobiste „osiągnięcia”, lecz bezwzględne posłuszeństwo, z którym oddali się raz na zawsze na służbę posłannictwu i całą swoją egzystencję pojmują już tylko jako funkcję i osłonę tego posłannictwa. Wtóruje mu Paolino Rossi OFMCap, którego nazwisko pojawia się na marginesie procesów beatyfikacyjnych: Kryterium, w oparciu o które uznaje się i ogłasza kogoś świętym, jest nie heroizm, ale wierność Chrystusowi i podążanie za Nim. Wielkie dzieła – i niezależnie, czy będą to sonaty Bacha, zadowoleni pacjenci, dobrze wychowane dzieci, czy „tylko” smaczny niedzielny obiad – wymagają wierności, czasu i hojności. Być może problem polega właśnie na tym, że my już nie czujemy się uczniami, ale uczniakami, nie synami, lecz niewolnikami (por. Ga 4, 4-7), nie małżonkami, lecz partnerami, nie patriotami, lecz obywatelami, nie dziećmi Bożymi, lecz stworzeniami albo kolejnymi ogniwami w łańcuchu ewolucji; nie służymy tylko zarabiamy, nie przekazujemy doświadczenia, ale sprzedajemy wiedzę, nie piszemy, tylko sms-ujemy, nie poświęcamy czasu, tylko zapewniamy rozrywkę, nie przyjaźnimy się, lecz utrzymujemy relacje… Ale to już inna kwestia – problem naszej wiary, tak naprawdę uwierzenia, że się jest u siebie, tu i teraz, pokochania tego, co mi zostało dane jako najlepsza część (a nie jakieś tam resztki), i wzięcia za to odpowiedzialności. Nie na zasadach Bożego dopustu, ale… wybrania, zaufania, jakim obdarzył nas Bóg, składając na nasze puste ręce wielki dar powołania.

 

Przeczytaj także

ks. Stanisław Łucarz SJ
Papież Franciszek
Bogusława Szopa
ks. Stanisław Groń SJ
ks. Bogdan Długosz SJ
ks. Bronisław Mokrzycki SJ

Warto odwiedzić