Wiślica
Czy to aby nie Nida, która tuż przed ujściem do Wisły w okolicach Nowego Korczyna tworzy rozlewiska, bagna i jeziorka, uformowała obronne z natury środowisko dla grodu w Wiślicy? Bo skąd wiślicki książę, nieznany nam z imienia, miałby tyle odwagi, siły i tupetu występować w obronie pogaństwa zagrożonego chrześcijaństwem, które w IX wieku pukało już do bram polskich ziem?
Przed tą samowolą, że może się to dlań skończyć źle, przestrzegał św. Metody, grecki misjonarz z Tesalonik, który z orędziem Ewangelii dotarł daleko na północ, aż na Morawy. Anonimowy autor Żywota św. Metodego zanotował: Pogański książę, bardzo potężny, siedząc w Wiślech, urągał chrześcijanom i szkody im wyrządzał, najeżdżając ziemie Państwa Wielkomorawskiego. Posławszy więc do niego, kazał mu powiedzieć: dobrze byłoby, synu, abyś się dał ochrzcić na swojej ziemi, bo inaczej będziesz w niewolę wzięty i zmuszony przyjąć chrzest na ziemi cudzej. Wspomnisz moje słowo. Tak też się stało.
Na tej wzmiance urywa się w dokumentach pisanych przedpiastowski wątek dziejów Wiślicy. Na podstawie aluzji, że do tego doszło, można sądzić, iż jej pogański władca przyjął w końcu chrzest, ale pod przymusem, i to w obcej ziemi. Jednak czy powrócił do swej ojczyzny? Archeolodzy nie poprzestali na lakonicznej wzmiance, lecz wiedzeni intuicją przystąpili do badania Wiślicy. Na niewielkim wzgórku odkryli w ziemi zarys prostokątnego budynku, zapewne palatium, a tuż obok przyziemia kaplicy na planie rotundy; wszystko datowane na X-XI wiek. Co więcej, w pozostałościach po romańskim kościele św. Mikołaja też z X wieku natrafili na ulepioną z gliny i gipsu misę o dużej średnicy, która mogła być tylko chrzcielnicą. Czyżby u zarania polskiej państwowości istniało w Wiślicy baptysterium – jak chcą niektórzy – obrządku słowiańskiego, daleki ślad misji Metodego?
Jadąc od Nowego Korczyna, w pewnej chwili z podmokłych łąk wyłania się na horyzoncie sylwetka kościoła w otoczeniu kilku skromnych, lecz schludnych domostw. To wiślicka kolegiata – świadek chrześcijaństwa na ziemiach południowej Polski. Obecny kościół dedykowany Narodzeniu Najświętszej Maryi Panny jest trzecim, który stoi na tym samym miejscu. Wzniósł go Kazimierz Wielki w akcie pokuty za utopienie w Wiśle ks. Marcina Baryczki za to, że ten odważny kapłan śmiał w imieniu krakowskiego biskupa Bodzenty wypominać królowi jego powtórny ożenek bez anulacji poprzedniego. Jan Długosz, który przez jakiś czas zamieszkiwał przy kościele w zbudowanym przez siebie domu, kazał umieścić nad bocznym wejściem do kolegiaty tablicę komemoratywną, upamiętniającą królewską fundację. Na klęczkach, mając za plecami stojącego biskupa, król wręcza Matce Boskiej i trzymanemu na ręce Dzieciątku model kościoła. Pisany XV-wiecznym gotykiem tekst opisuje to zdarzenie sprzed stuleci. Podobnych świątyń ekspiacyjnych ten monarcha wzniósł jeszcze kilka: w Sandomierzu, Szydłowie, Stopnicy, w Niepołomicach.
Fundamentów dwóch wcześniejszych kościołów należy szukać w podziemiach obecnego. Najstarszy został wzniesiony z fundacji Henryka Sandomierskiego, zapewne po jego powrocie z Ziemi Świętej w 1155 roku, dokąd trafił poniesiony entuzjazmem drugiej wyprawy krzyżowej. Siedząc na tronie w Sandomierzu, młody książę, szósty syn Bolesława Krzywoustego i Niemki, Salomei, wykazywał dużą aktywność w budowaniu kościołów. Oprócz tego w Wiślicy wzniósł w nieodległej Zagości kościół i szpital dla joannitów, rycerzy zakonnych dotąd w Polsce nieznanych, których poznał w Jerozolimie i sprowadził stamtąd na swoją ziemię. Uposażył też klasztory w Czerwińsku nad Wisłą i w Trzemesznie. Duch krzyżowca ciągle w nim trwał, niczym mnich nigdy się nie ożenił, wyprawił się nawet na pogańskich Prusów, pewnie w towarzystwie swoich zakonnych rycerzy. Wyprawa ta, prowadzona przez starszego brata, Bolesława Kędzierzawego, zakończyła się tragicznie. Na skutek zdrady oddział wojów dał się wprowadzić w zasadzkę i tam został zmasakrowany. To najprawdopodobniej wtedy, w 1166 roku, zginął książę Henryk. Miał nieco ponad trzydzieści lat.
Czy to nie jego pochowano w podziemiach wiślickiej kolegiaty? Odkryto tam gipsową płytę z rytym głęboko wizerunkiem trzech osób, brodatego mężczyzny w sile wieku, młodej kobiety i młodzieńca. Stoją oni z uniesionymi do góry rękoma w geście modlitewnym, dlatego w literaturze historycznej ta unikatowa płyta nosi nazwę płyty orantów. Choć wydaje się fragmentem posadzki w krypcie, niektórzy przypisują jej rolę przykrycia grobowca. Ale tego pod nią nie odnaleziono, tak jak i nie ma zgody badaczy co do identyfikacji wyrytych na płycie osób. Mogą też przedstawiać Kazimierza Sprawiedliwego z żoną i jednym z jego synów, bo to on po zmarłym tragicznie bracie odziedziczył ziemię wiślicką i dokończył budowy kościoła.
Ponieważ pierwszy kościół był zbyt mały – o jednej nawie – na jego miejscu sto lat później stanął większy, trzynawowy, poświęcony Trójcy Świętej. Ale dopiero Kazimierz Wielki wystawił na miejscu dwóch poprzednich bardziej okazały kościół, ten, który przetrwał do dziś, jakkolwiek wielokrotnie niszczony, najbardziej zaś w 1915 roku, kiedy został przez Austriaków zbombardowany, bo znalazł się na linii frontu. Ale odżył. I stoi na przekór wszelkim przeciwnościom dziejowym.
Kościół ten ma jeszcze jedną zagadkę: malowidła w prezbiterium wykonane w stylu bizantyńskim. Musiała w południowej Polsce działać jakaś grupa artystów z prawosławnego kręgu kulturowego, którzy w tym duchu kładli freski w wielu miejscach, w kaplicy zamkowej w Lublinie, w katedrze sandomierskiej, tu w Wiślicy i w katedrze na Wawelu.