Koronka do Miłosierdzia Bożego

26 paź 2019
ks. Stanisław Łucarz SJ
 

Chrześcijaństwo jest pełne paradoksów. Taka jest jego istota. Ta paradoksalność, a więc pozorna nielogiczność chrześcijaństwa, jest szczególnym darem Pana Boga, gdyż umożliwia ona ludzkiemu rozumowi wolność. Gdyby nie te paradoksy, gdyby całe chrześcijaństwo było systemem logicznych twierdzeń wzajemnie ze sobą powiązanych, człowiek nie miałby wyboru, nie mógłby nic odrzucić... Byłaby to forma subtelnego niewolnictwa. Ktoś może powie, że byłoby to niewolnictwo prawdy, ale Bogu nie chodzi przede wszystkim o prawdę w sensie logicznie spójnego systemu twierdzeń. Chodzi Mu o miłość. A przecież nie można kochać i być kochanym przez spójny system logicznych twierdzeń, i to do tego na wysokim stopniu abstrakcji. Dlatego w chrześcijaństwie prawda to osoba. To też paradoks.

Pan Jezus każe modlić się św. Siostrze Faustynie słowami: Ojcze Przedwieczny ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo najmilszego Syna Twojego a Pana naszego Jezusa Chrystusa, na przebłaganie za grzechy nasze i świata całego (por. św. S.M. Faustyna Kowalska, Dzienniczek - Miłosierdzie Boże w mojej duszy, 475-476). Patrząc o strony teologicznej - to dziwna modlitwa. Jak bowiem możemy ofiarować Bogu Ojcu Ciało i Krew, a w dodatku jeszcze duszę i Bóstwo Jezusa Chrystusa. Wygląda na to, jakbyśmy Jezusa, i to w Jego Bóstwie posiadali i mieli jakąś władzę nad Nim, jakbyśmy mogli z Nim czynić, co chcemy: ofiarować Go, albo nie ofiarować. Brzmi to niedorzecznie. Przecież my nawet samych siebie nie posiadamy do końca, i tylko w ograniczony sposób kontrolujemy swe własne życie, a cóż dopiero Bóstwo Jezusa. A ponadto Jezus sam raz na zawsze złożył się Ojcu w ofierze, i to w ofierze doskonałej niewymagającej od nas żadnych uzupełnień.

Paradoksalna istota chrześcijaństwa ujawnia się także w tej podstawowej czynności chrześcijanina, jaką jest modlitwa. Widać bardzo wyraźnie i w tej modlitwie, która stała się podstawową formą nabożeństwa do Miłosierdzia Bożego. Z jednej strony jest rzeczą oczywistą, że my Jezusa nie możemy Ojcu ofiarować, nie mamy przecież nad Nim żadnej władzy, a ponadto Jezus jest cały czas jedno z Ojcem. Więc na czym miałoby to nasze ofiarowanie polegać? Z drugiej strony Bóg Ojciec w swej Miłości wydaje swojego Jedynego Syna w nasze ręce. Co więcej, Jezus sam siebie w nasze ręce wydaje. Dokonało się to po raz pierwszy przy Jego wcieleniu, a w sposób szczególny w aresztowaniu, męce i ukrzyżowaniu. Dokonuje się to jednak cały czas na różne sposoby, w sposób wyjątkowy zaś w Eucharystii. Ileż to mamy dziś problemów z komunią na rękę, słusznie obawiając się zwiększonego niebezpieczeństwa profanacji. Jednakże w tym właśnie cała rzecz. Bóg sam wystawia się na profanację, ryzykuje profanację swego Ciała i Krwi, swej duszy i Bóstwa, całego siebie... To jest wyraz Jego bezgranicznej miłości do człowieka. To jest przecież ta miłość do grzeszników, która nie boi się profanacji siebie samej, bo czymże było odrzucenie i ukrzyżowanie, cała kenoza Jezusa, jeśli nie profanacją człowieczeństwa i bóstwa Jezusa.

W Koronce deklarujemy rzecz przeciwną do profanacji, odwracamy logikę grzechu, którą jest niszczenie życia Jezusa w nas i wokół nas. Składamy w ofierze Ojcu Jezusa, którego otrzymujemy jako wydającego się w nasze ręce. Włączamy się w odwieczne oddawanie się Syna Ojcu, w Jego życie składne ustawicznie w ręce Ojca. Całego Jezusa z Jego człowieczeństwem i Bóstwem jakby zwracamy Ojcu, nie tracąc Go ani na chwilę, a przeciwnie, tym bardziej Go zyskując, bo przecież włączamy się w ten sposób w życie Trójcy Przenajświętszej. Te dziwne, po ludzku paradoksalne słowa są w istocie powiewem Ducha Świętego, odwiecznym ruchem miłości wewnątrztrynitarnej.

Oczywiście, że dzieje się to na przebłaganie za grzechy nasze i świata całego, bo taka jest misja Jezusa względem nas i całego świata. Nie chodzi tu o przekonywanie ofiarą Ojca, by nam grzechy przebaczył, gdyż wszystko to przecież rodzi się z przeobfitej miłości Boga. Chodzi o włączenie się w tę miłość Syna do Ojca. Boga Ojca nie trzeba przecież usiłować przebłagać na ludzki sposób, tak jakby potrzebował On dodatkowych bodźców, by być Miłością. Miłość miłosierna bowiem stanowi najgłębszą Jego naturę. Owo przebłaganie ze strony Jezusa wobec Ojca nie jest koniecznością wynikłą z grzechu, tak jakby grzech ze swą logiką choćby w ten sposób miał rzucać jakiś refleks czy cień na miłość wewnątrztrynitarną. Ta miłość jest w swej bezwarunkowości tak przeobfita, że anihiluje grzech, jak słońce, na którym nie ma cienia, bo całe jest światłem. Przebłaganie w Jezusie to tylko historyczna, ziemska forma, a raczej szata tej miłości, potrzebna nam, abyśmy ją jakoś mogli pojąć i sobie przyswoić. Bóg nie potrzebuje naszych aktów przebłagania, by nas kochać. To my ich potrzebujemy, aby zbliżyć się do Jego miłości. Mamy się na nią otwierać, przypominając sobie jej historyczny wymiar, a więc bolesną mękę Jezusa – świadectwo okropności grzechu z jednej strony i miłości Boga z drugiej.

Nasze ziemskie życie rozgrywa się ustawicznie w napięciu pomiędzy tym dwoma biegunami, które w Jezusie ujawniły się z maksymalną ostrością. To napięcie w Nim też zostało zniesione poprzez miłosierdzie. Zostaje ono zniesione i w nas, gdy temu miłosierdziu ufnie się powierzamy.

 

Warto odwiedzić