O tym jak cud się stał
Do pierwszego spotkania z Bogiem, które okazało się dla mnie ważne i przełomowe, doszło we wczesnym dzieciństwie, okresie, kiedy człowiek kształtuje się na resztę życia. Miałam trudne dzieciństwo. Myślę, że na początku Boga nie było w nim wcale, raczej piekło. Wychowywałam się w mieszkaniu wciąż nawiedzanym przez ludzi zdesperowanych po wojnie. Na warszawskiej Pradze panowała wtedy mroczna atmosfera, w której mogłam zaginąć, gdyby na horyzoncie nie pojawiła się moja babcia. Postanowiła zabrać trzyletnią Stasię do kościoła. Wszyscy w rodzinie bardzo się zdziwili, gdyż uważali, że tak niesforne i dzikie dziecko, jakim byłam, nie potrafi się tam odpowiednio zachować. Uznano ów pomysł za niewłaściwy, babcia jednak we mnie uwierzyła.
Sądzę, że rozumiałam, co mówią, i może działając na przekór, a może przez fascynację tym, co zobaczyłam - byłam grzeczna. Kiedy babcia zaprowadziła mnie do kościoła, po raz pierwszy w życiu zobaczyłam coś tak pięknego, jasnego, kolorowego, pełnego światła, innego niż zniszczona Praga z ciemnymi podwórkami. Byłam świadkiem misterium, które zaczęło się odbywać przed moimi oczami. Wdrapałam się na schody od ambony, aby móc wszystko widzieć. Nie narozrabiałam w kościele, bo po pierwsze bardzo mi się tam podobało, a po drugie - miałam niejasne uczucie, jakbym zdawała jakiś egzamin. Do dziś pamiętam panującą wtedy w kościele podniosłą atmosferę, światło, przebieg misterium, księdza w ornacie. Nie pozostały mi w pamięci kadzidła ani sztandary. Była to chyba „zwyczajna” Msza.
Niedługo potem umarł mój ojciec. Kilka razy zmieniałam miejsca zamieszkania, aż trafiłyśmy z matką i babcią do Legionowa pod Warszawą. (…) W tym czasie babcia uczyła mnie pacierza i wielu innych modlitw. Dzięki niej już w wieku 5 lat potrafiłam czytać i pisać. Niedługo potem przeniosłam się z rodziną do Warszawy. Zamieszkałam na Chłodnej, a kościół przy tej ulicy powojenni parafianie odbudowywali własnymi rękami. My, miejscowe dzieci, nosiłyśmy cegły, z których miała na nowo powstać nawa. Tam spotkałam niezwykłą siostrę szarytkę, która uczyła mnie religii. Z tego przedmiotu byłam absolutną prymuską. Tak gładko szła mi nauka, że poszłam do pierwszej Komunii szybciej niż pozostałe dzieci, bo już w I klasie.
Pierwsza Komunia św. była dla mnie wielkim wydarzeniem. Przeszłam wszystkie męki spowiedzi. Pamiętam, że strasznie uważałam, żeby nie nadgryźć opłatka zębami. Zagrałam w tym czasie dwie role, które zaważyły na całej mojej karierze - postać anioła i postać Heroda w tym samym przedstawieniu. Najpierw grałam anioła. Ponieważ świetnie czytałam i pisałam, wygłaszałam długie tyrady tekstowe, a kolega, który występował jako Herod, przechodząc właśnie mutację, piszczał niemożebnie cienkim głosem. To ma być Herod? - huknęłam, a wtedy siostra wyznaczyła mnie również i do tej roli. Podczas jasełek, po zakończeniu występów w roli anioła, za kulisy wpadały moja mama i babcia, podwiązywały mi włosy i już w drugiej części huczałam jako Herod tak groźnie, że dzieci w salce parafialnej płakały ze strachu. Mając siedem lat, dużo czasu spędzałam z ową siostrą szarytką. Chodziłam sumiennie na religię. Wiara stała mi się szczególnie bliska. (…)
W moim późniejszym życiu następowały różne momenty: odchodziłam od Boga, a potem do niego powracałam. Zawsze upatrywałam sobie kościoły w pobliżu miejsc, gdzie się uczyłam lub pracowałam. Gdy mieszkałam na Żoliborzu, chodziłam na Msze do kościoła św. Stanisława Kostki, zaś ucząc się w Szkole Teatralnej wybrałam kościół wojskowy przy ul. Długiej, gdzie znajduje się piękna biała figura Matki Boskiej, która podobno jako jedyna ocalała w tej świątyni podczas II wojny światowej. Lubiłam tam klęczeć, niezależnie od tego, czy kraty były zamknięte, czy otwarte i rozmawiać z Matką Boską, płakać, kiedy nie wyszły mi egzaminy, i cieszyć się, gdy dobrze zdałam. Przez lata wielkim kultem darzyłam Matkę Boską. (...)
Chętnie chodziłam do kościoła, aby zastać tam ciszę i pustkę. Modliłam się z potrzeby serca. Kolejną bardzo ważną dla mnie świątynią w czasie, kiedy pracowałam w Teatrze Współczesnym, był kościół przy placu Zbawiciela, także w Warszawie. Znalazłam w nim Matkę Boską Częstochowską pełną łask, a wokół niej wiele tabliczek. Tam wyprosiłam sobie męża oraz dwoje dzieci: chłopca i dziewczynkę. (...) Po ślubie różnie z moją wiarą bywało. Nie potrafiłam radzić sobie ze sobą. Moment całkowitego przewartościowania nastąpił, kiedy próbowałam skończyć z alkoholizmem. Jako osobie nietrzeźwej trudno mi było wypełniać jakiekolwiek obowiązki, nie mówiąc już o przychodzeniu do kościoła. A jednak tam chodziłam nawet... nie-trzeźwa. Nadal się modliłam, aż wreszcie zrozumiałam, że wszystko w moim życiu zależy od Boga. (…)
Zawsze byłam „mądra”, każdemu potrafiłam doradzić. Aż nadszedł moment, kiedy nie zmierzyłam się z własnym problemem. Wyraźnie czułam walkę o moją duszę między siłami Dobra i Zła. Rozrywało mnie w środku stado szatanów. Wrażenie to potęgował alkohol. Czułam zaciskającą się obręcz oraz autentyczne istnienie piekła, a jednocześnie Dobra, które może je zwyciężyć, tylko trzeba w nie uwierzyć. Czułam, że toczy się walka o mnie, a poza mną. Wiedziałam, że muszę ją wygrać i że wygram, ale nie sama. Z osoby zdolnej, pięknej, która nie potrafiła tego uszanować, niszczyła dary od Pana Boga, stałam się szmatą, nikim. Ale nie byłam nikim w oczach Boga. Upadłam, lecz się podniosłam. Z nizin zaczęłam wołać do Boga: Pomóż mi! Podnieś mnie! Sama nie dam rady! Tylko dzięki Tobie mogę zaistnieć. Zaczęłam się modlić i prosić, by Chrystus odjął ode mnie obłęd. Na nowo uwierzyłam, że Bóg istnieje, jest w stanie mi pomóc i mnie kocha. Głęboko zaufałam Opatrzności.
Modliłam się przez wiele dni, aż w końcu cud się stał. Miałam wypić jeszcze jedno piwo i... już nie wypiłam. Nie tknęłam alkoholu do tej pory. Zdarzyło się to kilkanaście lat temu. Nagle zrozumiałam, że nałóg został mi odjęty. Starałam się podleczyć, ponieważ miałam bardzo wyniszczony organizm, odsunęłam od siebie nawet zapachy alkoholu, żeby ta bestia, która jest w człowieku, nie chciała powrócić. Niedługo potem rzuciłam także papierosy. Wymodliłam to. Pan Bóg ukarał mnie za brak wiary, a potem ocalił. Odkąd zrozumiałam, że przychodzi taki moment, gdy trzeba się zwrócić do Wyższej Instancji, nigdy więcej już się z Nim nie wadziłam. Zwłaszcza, kiedy problemy dotyczą spraw duchowych. W świecie metafizyki ciężko poruszać się bez Boga. (…)
Jezu, zabieram Cię ze sobą - mawiam patrząc na postać Chrystusa na obrazie, który kupiłam podczas udziału w filmie o świętej Faustynie. Zagrałam w nim postać siostry Marceliny. Przy okazji przeczytałam pamiętniki św. Faustyny, fascynujące niczym opowieść kryminalna. Kiedy zapomnę zabrać Pana Jezusa, denerwuję się, wyobrażam sobie, że wracam do pokoju, a On schodzi do mnie z obrazu lub przychodzi tam, gdzie jestem. Wydaje się niesamowite, jak wielką siłę i ochronę daje obecność Chrystusa. Zabierając Go, mam wrażenie, że wszystko pokonam. Z wiary płyną same korzyści, podobnie jak z Dekalogu. Jeśli ktoś chce być szczęśliwy, powinien wypełniać Dziesięć Przykazań. Nie będzie zazdrościł, kradł, cudzołożył, raniąc siebie i innych itd. Oto przepis na szczęście! Elementy, które przejmujemy czasami z innych kultur i religii, są bardzo piękne, ale myślę, że wszystko mamy w Dekalogu. Zostało nam to objawione i nie ma czego więcej szukać. Wiara jest jednak również trudem, zwłaszcza w dzisiejszym tak bardzo zabieganym świecie. Żyjemy pod presją czasu. Tego czasu nie mamy nawet dla Pana Boga! (…) Czym jest czas dla Boga? To my wymyśliliśmy kalendarz, żeby łatwiej nam było poruszać się w świecie. Następuje jednak moment, kiedy zegar trzeba zatrzymać, uchwycić choćby moment, aby przypomnieć sobie, że Pan Bóg czuwa (…). Istnienie Boga pozostaje czymś wspaniałym i niepojętym. Jeśli by Go nie było, nie mielibyśmy kogo kochać. Ten, kto Boga nie kocha, jest biedny, gdyż świat doczesny nie ma ratunku na ludzkie dramaty. Gdybym gubiąc się w nałogu nie zwróciła się do Chrystusa, zginęłabym. A tak... jestem świadkiem cudu.
Początkowo nie chciałam opowiadać o tym, co mnie spotkało. Podczas pierwszego wywiadu na ten temat, kilka lat po odstawieniu alkoholu, nie do końca uświadamiałam sobie jeszcze, że ratunek zawdzięczam Bogu. Wydawało mi się, że sama wyzwoliłam się z nałogu, chociaż powoli świtało mi w głowie, że to za prosto przyszło. Autoryzacja rozmowy odbyła się w kawiarni niedaleko mojego domu, gdzie wcześniej wypiłam morze różnych alkoholi. Czytam swoje słowa. Przyznawałam się do faktu widzom zupełnie nieznanego. O moim problemie wiedziało wyłącznie kilka osób ze środowiska teatru i kina. Przestraszyłam się. Włosy stanęły mi dęba. Nie zapomnę swojej reakcji - dostałam temperatury, a jakiś głos w środku powiedział mi, że mam tę rozmowę zostawić niezmienioną. Tak zrobiłam. Potem jeszcze kilka razy czułam, że zostałam naprowadzona na to, co się zdarzało. Zrozumiałam, jaka jest moja misja, niezależnie od aktorstwa - mam mówić o swoim alkoholizmie i o tym, komu zawdzięczam ocalenie. (…)
Mój sposób walki z nałogiem, czyli zaufanie Bogu, stało się wzorem dla ludzi, którzy się z tym problemem mocują. Nawet zupełnie niedawno poznałam kogoś, kto przeczytał jedną z moich wypowiedzi i twierdził, że dała mu ona wiarę w zwycięstwo. Podobnie uważa moja znajoma lekarka ze Śląska, także alkoholiczka. (...)
Wiem z własnego doświadczenia, że klęski uczą o wiele bardziej niż sukcesy. Sukces jest zwodniczy. Można go nie udźwignąć. Może być początkiem upadku. (…) Dlatego czasem boję się nagród, które nieustannie otrzymuję. Nie można natomiast lękać się potknięć. (...) Gdy gram rolę, idę w ślady Jana Sebastiana Bacha, który, jak wyczytałam, nie tworzył dla ludzi, ale dla Pana Boga. Jednemu się moja praca spodoba, a innemu nie. (…) Zawsze szukam pomocy Pana Boga w grze aktorskiej. Jeżeli nie przeżegnam się przed wyjściem na scenę, jestem głęboko nieszczęśliwa. Mam wrażenie, że zawalę spektakl. Czasem żegnam się w trakcie sztuki, kiedy nikt nie widzi albo czynię to głęboko w duszy. Znak krzyża jest dla mnie czymś bardzo ważnym. Zawsze przed trudnym recitalem, ujęciem filmowym, proszę Boga o to, żeby przy mnie był. Do spowiedzi chodzę nie tak często, jak powinnam. Niektórzy twierdzą, że do tego nie potrzeba konfesjonału, że człowiek może się wyspowiadać przed Bogiem sam. Myślę jednak, iż osoba spowiednika pozwala nam sformułować i wypowiedzieć grzechy, wreszcie zrozumieć, nad czym dalej powinniśmy pracować. Długo nie byłam u spowiedzi, ale ostatnio zostałam do tego zobligowana, ponieważ moja córka przystępowała do bierzmowania. Staram się nie opuszczać Mszy św., ale często w niedzielę gram. Jeżeli zacznę tydzień od pobytu w Bożym przybytku, jestem bardzo szczęśliwa. Godzina skupienia nad sobą i nad Bogiem w kościele daje mi energię na następne dni. Jeśli tego nie zrobię, czuję się nieswojo. Staram się być dobrym człowiekiem, co nie zawsze mi się udaje, kochać ludzi, chociaż czasami przychodzi mi to z wielkim trudem i sprostać moim obowiązkom. Wiem, że skoro dostałam od Boga talent, powinnam być wspaniałą aktorką, ale mój główny cel jest inny. Od wielu lat najważniejsze jest dla mnie bycie dobrym człowiekiem. Nie wolno mi stać się „gwiazdą", deptać, niszczyć innych, z drugiej zaś strony pragnę zachować swoją godność, która jest bardzo ważna w naszej religii. Wszyscy jesteśmy Bożymi narzędziami, a to się łączy z poszanowaniem własnego umysłu i ciała.
Chciałabym, aby następnym etapem mojego rozwoju duchowego było odmawianie różańca. Tajemnica różańca to coś, czego jeszcze nie odkryłam dla siebie, a jest przecież bardzo ważna. Mam w domu może dziesięć różańców, wiem, jak je odmawiać, co nie znaczy, że to robię. Tymczasem wydaje mi się, że przesuwanie paciorków i moment kontemplacji, nawet w tramwaju, byłby bardzo dobry dla każdego. Dostałam nawet różaniec na karteczce. Ten trud modlitwy trzeba jednak podjąć, a ja cały czas trzymam tę karteczkę, ale z niej nie korzystam. A wystarczy przecież włożyć ją do torebki! Kiedy mówię wśród niewierzących alkoholików o cudzie, jaki przypadł mi w udziale, czuję, że nie do końca wierzą, ale rozumiem ich, bo przecież byłam taka sama. Staram się im powiedzieć, że pragnienie wiary, wiara i modlitwa o odjęcie nałogu są tą właściwą drogą. Zdarzyło mi się dyskutować o wierze z niewierzącym aktorem, moim starszym kolegą, niedługo przed tym, zanim popełnił samobójstwo. W naszej ostatniej rozmowie powiedział rzecz bardzo dziwną - że nie doznał łaski. Myślę, że wiara nie jest tylko kwestią łaski. Ten człowiek nie otworzył się na Boga. Twierdził, że łaska ma przyjść z zewnątrz i go uderzyć. Czekał, aż Pan Bóg wyznaczy go palcem. Wydaje mi się, że Bogu trzeba dać do siebie dostęp. Mamy wolną wolę - możemy przyjąć Pana albo nie wybierać Go. Ale jeżeli Go wybierzemy, czekają nas wspaniałe doświadczenia. Może łaska jest kwestią cierpliwości. To tak jak z miłością - długo nie ma odpowiedniego mężczyzny, ale nie należy go uparcie szukać, tylko czekać. Może pojawi się jutro? Ważna jest wiara w nadejście nowego dobrego dnia, a nie zamknięcie się w mrokach nocy. A może trzeba modlić się z zapytaniem o to, jakie jest nasze przeznaczeni, kim jesteśmy? Niewątpliwie zło jest pociągające i efektowne. Szatan jest dowodem na istnienie Pana Boga, lecz dobro zło zwycięży.
Stanisława Celińska
w: Izabela Górnicka-Zdziech, Czas świadectw. Drogi do Boga