Z misyjnego stepu

27 lip 2012
Agata Kamińska
 

Kościół w Kazachstanie jest bardzo młody, stąd nie należy spodziewać się tłumów w świątyniach i aplauzu dla działań, które, często z wielkimi trudnościami, podejmują księża dla rozwoju i dobra wspólnoty. Przeszkodą jest język, tamtejsza kultura i tradycja, pluralizm religijny kraju, stosy dokumentów, a przede wszystkim efekty ustroju sowieckiego, który skutecznie stłumił potrzebę sacrum w kazachskim społeczeństwie.

Ja starałam się „być dla”. To okazało się dość trudne. Miejsce, do którego trafiłam, to wciąż jeszcze nowa, bo trzyletnia parafia pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Uralsku. Wszystkie działania, jakie podejmowaliśmy wraz z księżmi i siostrami, były dopiero zaczątkiem, zaproszeniem do budowania wspólnoty. W samym Kazachstanie, jak i w naszej parafii, katolików było niewielu.

 

Decyzja

Mój wyjazd na misje to decyzja, która prędzej czy później musiała zostać zrealizowana. Głębokie pragnienie, by służyć Bogu tam, gdzie potrzebuje On współpracowników, i robienie wszystkiego co konieczne, to chyba najważniejsze pobudki, z jakich wolontariusz – z jakich ja zdecydowałam się wyjechać na misje. Jednym z wyznaczników mojej decyzji było także moje katolickie wychowanie.

Decyzja została podjęta. Potem trochę czasu na wypełnienie stosownych dokumentów o wizę, w końcu wieczór pożegnań i ważenie walizki. Wszystko potoczyło się bardzo szybko i zwyczajnie. Nocnym pociągiem ze skutych mrozem Zebrzydowic dotarłam do Wiednia i dalej, samolotem przez Moskwę, do Kazachstanu.

 

Nieco inne wytyczne

Dopóki człowiek nie znajdzie się w danym kraju, w innej rzeczywistości, i sam nie zasmakuje służby i życia w tamtych realiach, nigdy nie ma pewności, gdzie jedzie i co będzie robił. Nie wie, jak będzie. Jest trudno, gdy człowiek zastaje coś zupełnie innego niż się spodziewał. Czasem też spodziewamy się wielkich zmian, a zastajemy rzeczywistość bardzo podobną do naszej. Tak było w moim przypadku. Kościół, plebania i życie naszej małej wspólnoty posługujących w Uralsku było bardzo podobne do tego, co widziałam w parafiach w Polsce. Być może dlatego, że proboszczem był Polak, służyły tam także dwie siostry elżbietanki z Polski. Tylko ksiądz wikary był Słowakiem. Pamiętam, że zaskoczyła mnie mała liczba ludzi na pierwszej Mszy św., w której uczestniczyłam w dniu mojego przyjazdu. Po jakimś czasie zrozumiałam jednak, że realia Kościoła w Kazachstanie są inne niż te znane mi z Ojczyzny.

 

Kościół żyje! Pomimo!

Misje w Kazachstanie to codzienna, zwyczajna praca, przeplatana katechezami o podstawowych prawdach wiary, które dla naszych parafian były czymś zupełnie nowym. Jednak od czasu do czasu dawało się odczuć, że tymi małymi kroczkami budujemy Kościół. Właśnie tu, w Kazachstanie, gdzie kolejna świątynia i możliwość skorzystania z sakramentów świętych znajduje się czasem kilka tysięcy kilometrów dalej. Także tutaj, wśród stepu, Bóg, jak wszędzie na ziemi chce, by Mu służono, by Go wielbiono.

Na misjach w Uralsku spędziłam osiem miesięcy. Prowadziłam lekcje angielskiego dla młodzieży, dbałam o porządek i czystość plebanii i kościoła. Zajmowałam się codziennie kuchnią, grałam na Mszach i nabożeństwach. W zimie odgarniałam tony śniegu, latem wieczorami podlewałam kwiaty przed kościołem. Organizowałam czas wolny dzieciakom, przygotowywaliśmy scenki teatralne i dekoracje w kościele. Latem byłam animatorką podczas kolonii dla dzieci. Dla nich wyjechałam po nową wizę do Rosji, dla nich zostałam kilka miesięcy dłużej w Kazachstanie. Wszystkim działaniom towarzyszyła codzienna modlitwa naszej małej wspólnoty parafialnej.

Ale na misjach poznałam także smak samotności. Musiałam to przyjąć, pogodzić się z tym. Szybko bowiem skończyły się pomysły, jak dobrze spożytkować czas. Ale tutaj chodzi o coś więcej, o brak wspólnoty, ludzi, którzy po prostu są, są obok, są obecni tak zwyczajnie na co dzień i wtedy, gdy akurat ich potrzebujemy. Od misjonarza pracującego w południowo- wschodnim Kazachstanie usłyszałam kiedyś słowa, które przetrwały w zakamarkach mojej pamięci: Nie, na misjach nie ma samotności, Bóg jest z Tobą.

 

Ktoś planuje, Ktoś czuwa

Z ludzkiego punktu widzenia misje to wielka życiowa przygoda i osobiste wyzwanie. Bo oto zostawiasz za sobą dobrze znany ci świat, reguły, którymi należy się w nim posługiwać, zostawiasz swoją codzienność, to co dotychczas sobie wypracowałeś – i stajesz przed nowym. Musisz na nowo stworzyć sobie miejsce, musisz się „zadomowić”, musisz „wkręcić się” w istniejące tu reguły i zwyczaje. Ale tak naprawdę, jeśli skupisz się i oddasz temu, po co przyjechałeś, jeśli zaangażujesz się bez reszty, nie zorientujesz się nawet, jak szybko nowa rzeczywistość stanie się twoją codziennością i nie musisz już nad tym pracować. Bóg daje łaskę, ale na wszystko potrzeba czasu. Tylko nam, ludziom, ciągle ze wszystkim się spieszy. Prawdopodobnie Bóg woli raczej, abyśmy czynili mniej – ale z sercem, niż więcej, a bezużytecznych rzeczy.

 

Ziarno wyda owoc obfity

Kościół w Kazachstanie działa, rozwija się, choć według polskich realiów dzieje się to bardzo wolno. Wszystko tu wymaga czasu, a od misjonarzy nader cennej cnoty, jaką jest cierpliwość. Często coś się nie udaje, często trzeba powtarzać, ponownie zabiegać, prosić, wytłumaczyć, starać się, by uzyskać efekt, jaki w Polsce księża diecezjalni realizują z łatwością. Kościół ma w Kazachstanie jeszcze sporo pracy. „Żniwo”, jakim jest ponad dwumilionowa powierzchnia tego kraju, to ogromna przestrzeń do ewangelizacji. Potrzeba wielu misjonarzy, ludzi cierpliwych i silnych duchem, by także w dalekie, ubogie, oddalone od siebie setkami kilometrów, spalone słońcem i zamarznięte zimą wioski nieśli ożywiające Słowo Boże, nieśli Chrystusa!

 

Gdy myślę „Kazachstan”

Przed wyjazdem na misje Kazachstan kojarzył mi się z biednym krajem, który „nosi” ludzi nieszczęśliwych, pogardzanych, zesłańców, wycieńczonych z głodu czy tęsknoty za bliskimi i ojczyzną. Dziś Kazachstan przywodzi mi na myśl spalony słońcem step. Gdy myślę o misjach w tym kraju, widzę długą, mozolną pracę niewielu odważnych i gotowych na poświęcenia ludzi. Myślę o tych, których spotkałam na tej misyjnej drodze. Myślę o sile modlitwy, która w chwilach głębokiej samotności i trudnych momentach, przybliżając Boga, często jest jedyną towarzyszką człowieka. Myślę, że prostota i cierpienie, które tam dostrzegłam, naprawdę uszlachetnia człowieka i czyni życie – choć nie miarą świata – cenniejszym i piękniejszym. Gdy jest się wolontariuszem na misjach, już sama myśl, że właśnie tu robi się coś ze względu na Jezusa, bywa pokrzepiająca. Myślę też o tym, że Bóg błogosławi maluczkim i pokornym… wszak właśnie tych wybrał, aby byli Jego świadkami po krańce świata.

 

Warto odwiedzić