Odnaleziony przez Poszukującego

13 wrz 2021
ks. Michał Gołąb SJ
 

Śnieżna biel przecinana krawędzią narty, prędkość, uczucie kontrolowanego opadania, bycia „niesionym”... Przerwany nagle i niespodziewanie szumem lawiny, jej bezlitosnej mocy. Serce bije niemiłosiernie szybko... kilka chwil walki o to, by pozostać na powierzchni... a później wszystko się zatrzymuje, wszystko wraz z życiem, ciemność i cisza...

Był piękny, słoneczny, lutowy dzień 2005 roku, Karkonosze, Karpacz. To ostatnia zima w czasie moich „KULowskich” studiów i ostatnie ferie studenckie. Po porannej Eucharystii na prośbę proboszcza poszedłem do szkoły, by z klasą pierwszokomunijnych dzieci przeprowadzić katechezę „o spowiedzi”. Na temat wybrałem obietnice Pana Jezusa dla tych, którzy odprawią dziewięć pierwszych piątków miesiąca. Jeszcze przed południem byłem w domu, w telefonie czekała na mnie wiadomość: Lawina, dwóch zasypanych w Kotle Małego Stawu, stawić się ze sprzętem lawinowym. Przygotowanie do wyjścia z domu zajęło kilka minut, dotarcie do dyżurki karkonoskiego GOPR kilka następnych. Tam dowiedziałem się, że zasypani to moi koledzy, ratownicy: Daniel i Mateusz. Daniela znałem wiele lat, Mateusza krócej, ale to z Mateuszem spędziłem cały poprzedni dzień na górskim dyżurze: byliśmy na patrolu w górach i diagnozowaliśmy wzrastające z powodu huraganowego wiatru zagrożenie lawinowe w Kotle Białego Jaru.

Teraz chodziło o to, by jak najszybciej ich odnaleźć i wydobyć na powierzchnię. Oby nie było za późno. Gdy dotarliśmy na lawinisko zobaczyliśmy potęgę działania przyrody, jej niszczycielską moc. W pobliżu terenu akcji ratowniczej był już śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, do którego „pakowano” wydobytego jako pierwszego z lawiny Daniela. Zobaczyłem także grupę gorączkowo pracujących ratowników. Podbiegłem do nich. Odkopywali Mateusza, to już ostatnie ruchy łopatą lawinową, po chwili pojawiają się zarysy kurtki... czerwono-niebieskiej z błękitnym krzyżem – takiej, jaką miałem na sobie. Tego ściskającego gardło wrażenia nigdy nie zapomnę. Doświadczyłem wtedy, po raz pierwszy bardzo mocno prawdy, że noszenie błękitnego krzyża, to nie tylko duma i honor, ale także zapowiedź ceny, którą być może trzeba będzie zapłacić, by słowa ratowniczej przysięgi nie pozostały tylko słowami: Dobrowolnie przyrzekam pod słowem honoru, że póki zdrów będę, na każde wezwanie naczelnika lub jego zastępcy - bez względu na porę roku, dnia i stan pogody - stawię się w oznaczonym miejscu i godzinie, i udam się w góry celem niesienia pomocy ludziom jej potrzebującym… Po chwili Mateusz był na powierzchni. Został wydobyty z 3,5 -metrowego śnieżnego dołu. Szybkie badanie, natychmiast resuscytacja, i podczas pierwszych uciśnięć klatki piersiowej: majestatyczne Karkonosze, ratownicy GOPR, lekarz i Niebo usłyszeli słowa: Władzą otrzymaną od Stolicy Apostolskiej udzielam ci odpustu zupełnego i przebaczenia wszystkich twoich grzechów, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Ciało Mateusza zdawało się nie reagować na te słowa, ale dusza otrzymała dostęp do duchowego powietrza łaski. Kilka minut później górską ciszę przerwał warkot śmigłowca. Mateusz został zabrany do szpitala w Hradec-Kralove w Czechach. Długie godziny czekaliśmy na dobre wiadomości, ale te nie nadeszły. Daniel i Mateusz nie przeżyli lawiny, obrażenia wewnętrzne były zbyt duże.

Po kilku dniach odbył się na jeleniogórskim cmentarzu pogrzeb Daniela. Po konsolacji mama Daniela poprosiła o rozmowę. Widziała we mnie kolegę jej syna, ratownika, a przede wszystkim księdza. Ta rozmowa była potrzebna także mi. Razem poszukiwaliśmy odpowiedzi na pytanie, co w tym zdarzeniu jest wolą Bożą dla nas i dla zmarłych. Rozmowa przyniosła ukojenie i dar ufności w Bożą miłość, tę „na teraz” nie do końca zrozumiałą. Kilka dni później pogrzeb Mateusza na wrocławskim cmentarzu. Szczególnie wzruszała mnie pełna spokoju postawa mamy Mateusza, pani Ewy. W uszach brzmiały mi jej słowa wypowiedziane tuż przed początkiem ceremonii pogrzebowej: Proszę o rozmowę, wiem, że przyniesie pokój serca; przed oczami „przewijał się” niemal jak film przedostatni dzień życia Mateusza i nasz wspólny, ostatni dyżur.

Po kilku dniach odwiedziłem panią Ewę we Wrocławiu. Zanim wszedłem do pokoju, gdzie była przygotowana kawa i ciasto, mama Mateusza poprosiła, bym wszedł do pokoju jej syna. Powiedziała, że nic tu nie zmieniła odkąd Mateusz wyjechał na dyżur w Karkonosze. Otworzyła tylko, na wieść o jego śmierci, szufladę jego biurka i znalazła w niej, na samym wierzchu książeczkę do nabożeństwa. Teraz mi ją podała. Była to pamiątka I Komunii Świętej, z lekko pożółkłymi stronami, nieznacznie przetłuszczonym i zabrudzonym brzegiem kartek, taka „wymodlona”. Nagle z książeczki wypadła kartka i jak pożółkły jesienią liść spadła na wykładzinę. Natychmiast schyliłem się, by ją podnieść. Na kartce była wyrysowana tabela. Dziewięć wierszy i dwie kolumny, a w kolumnach daty i podpisy księży, całość zatytułowana: dziewięć pierwszych piątków miesiąca. Patrzyłem oniemiały na milczące świadectwo dziecięcej, Mateuszowej pobożności i ufności. Kontemplowałem nieskończone miłosierdzie i wierność Boga, który obiecał pierwszokomunijnemu dziecku, gdzieś we Wrocławiu, że będzie z nim w godzinie jego śmierci i ogarnie go mocą swej miłosiernej łaski, że stanie się bezpieczną ucieczką z zimna i mroku śnieżnej lawiny i przygarnie go we wszechogarniające ciepło i blask swojego Serca.

Przyrzekam w nadmiarze miłosierdzia Serca mojego, że wszechmocna miłość moja udzieli tym wszystkim, którzy komunikować będą w pierwsze piątki przez dziewięć miesięcy z rzędu, łaskę pokuty ostatecznej, że nie umrą w stanie niełaski mojej ani bez sakramentów i że Serce moje stanie się dla nich bezpieczną ucieczką w godzinę śmierci.

Pomyślałem, że już wtedy, gdy Mateusz odchodził po raz dziewiąty od kratek konfesjonału i od ołtarza Eucharystycznej mocy, posilony pokarmem z nieba, Dobry Bóg myślał nad spełnieniem swojej obietnicy. To może wtedy poprzez swojego anioła zaszczepił w moim sercu, sercu kochającym góry, pragnienie bycia ratownikiem. Bo obiecał Mateuszowi, że go odnajdzie i przyprowadzi do siebie. Obiecał, że wydobędzie go z górskiej lawiny, z niedostępności zabezpieczonego po wypadku miejsca, gdzie wolno wchodzić tylko ratownikom górskim.

Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło. Lubię myśleć, że tam, wtedy w górach, nad śnieżną jamą „Mateuszowego grobu”, jak nad grobem swojego przyjaciela Łazarza stał Jezus w czerwono-niebieskiej kurtce z błękitnym krzyżem (takiej, jaką ja miałem na sobie, takiej, jaką miał Mateusz) i wyciągając rękę z serdecznym uśmiechem na ustach, mówił: Szukałem cię i odnalazłem - bo obiecałem.

Olga Tokarczuk w książce Podróż ludzi Księgi napisała: Kiedy wyrusza się w podróż, należy pamiętać, że mimo wszystkich przygotowanych tras, map, zarezerwowanych noclegów oraz przypadków i niespodziewanych wydarzeń, to Bóg rozwija przed nami ścieżki. To on stwarza bezdroża, żebyśmy mogli wytyczyć przez nie drogi, on wyznacza granice, żebyśmy mogli je przekraczać. On, jakby przez nieuwagę, pozostawia między szczytami przełęcze i przez strumienie przerzuca pnie zwalonych drzew. To on, budząc w nas niepokój i poczucie niespełnienia, wyprawia nas w drogę. Wyprawia nas w drogę, którą sam JEST... w prawdzie, którą JEST... ku życiu, którym JEST. Wyprawia po to, by nas odnaleźć. A odnajduje dlatego, że szuka całym Sercem. Odnajduje - bo obiecał. Jezus Ratownik.

 

Przeczytaj także

Redakcja
św. Izydor z Sewilli
ks. Stanisław Łucarz SJ
Bogusława Szopa
ks. Stanisław Groń SJ
ks. Stanisław Biel SJ
ks. Marek Wójtowicz SJ

Warto odwiedzić