Osiem wieków Staniątek

14 wrz 2016
s. Małgorzata Borkowska OSB
 

W tym roku świętujemy osiemsetlecie założenia klasztoru mniszek benedyktynek w Staniątkach. Osiem wieków nieprzerwanego istnienia zespołu ludzkiego, który za sens i cel swojego istnienia uważa chwałę Bożą i do niej formuje; i który w zmiennych warunkach zdołał ten sens i cel utrzymać.

Przy okazji także osiem wieków istnienia budynku, wielokrotnie przerabianego i adaptowanego do zmiennych potrzeb, a dzisiaj stanowiącego wielki skarb naszych dziejów i kultury.

Kiedy ten klasztor zakładano, Polska była w stadium tzw. rozbicia dzielnicowego. Potem było scalenie, triumfy piastowskie i jagiellońskie, potem był okres wojen i klęsk aż do utraty państwowości, aż do rozbiorów – a potem znowu własna Rzeczpospolita. I znów zależność, i znów wyzwolenie… w głowie się kręci od tych wszystkich przemian, ale cześć Boża trwa nieustannie i nieustannie trwa modlitwa mniszek. Społeczeństwo bywało przychylne lub obojętne, rządy bywały przychylne lub wrogie. To nieważne. Powołanie mniszek nie cieszy się powszechnym zrozumieniem, ale jakoś nie zanika mimo to; wciąż istnieją osoby, którym Bóg mówi do serca tak silnie, że muszą wybrać sobie taki sposób życia, choćby wbrew całemu otoczeniu.

Bywało ich w Staniątkach dużo albo mało; czasem dom świecił pustką, a kiedy indziej trzeba było całe piętro dobudować dla nowicjatu. W średniowieczu sióstr bywało między 30 a 40; w końcu XVI w. liczba spadła poniżej dziesięciu; pół wieku później było już ponad 60. Dzisiaj jest znowu tylko 13: nikt nie wie, wedle jakiego klucza Bóg udziela wezwania. Jemu ten problem zostawiając i nie próbując własnym wysiłkiem liczby powiększać (gdyż powołania od Boga, nie od ludzi potrzeba), dziękujemy Mu dzisiaj za wszystkie łaski już przez te osiem wieków udzielone: sługi nieużyteczne, ale bardzo szczęśliwe, że służyć mogą.

Bardzo różna to bywa służba: siostry bywały prządkami i nauczycielkami, ogrodniczkami i hafciarkami; w zakonnej wspólnocie mnóstwo umiejętności jest stale potrzebnych: gotować, szyć i prać, chore pielęgnować, sprzątać, zakrystię obsłużyć i bibliotekę… Każda więc siostra miewa swoje zadania i zachowało się dużo wspomnień pośmiertnych o takich, które na swoim poletku pracy szczególnie były sprawne i cenione: szafarką była z wielką wygodą zgromadzeniahafterską robotą słynęła, że z daleka u niej zamawiano… To budowało wspólnotę, ale zwłaszcza łączyła ją modlitwa.

W naszej duchowości szczególnym bowiem powodem do dziękczynienia jest to, że wolno nam brać udział w liturgicznym uwielbieniu Boga poprzez codzienne pacierze chórowe. Są zapisy o umiłowaniu tej modlitwy. O pewnej siostrze wspominano, że starą już będąc, chociaż zębów nie miała, przecie w chórze rada śpiewała. O innej – że umierała, śpiewając. Raz zdarzył się także zgon w chórze, podczas pacierzy; ta siostra prawdopodobnie zastosowała starą zasadę: trzymaj się muru, a idź do chóru – i poszła, ale już stamtąd nie przyszła. Prosto z ziemskiego chóru do niebieskiego: piękna śmierć dla zakonnicy.

Oczywiście mniszki, skoro liturgia chórowa nie jest dla nich klepaniem formułek, ale udziałem w kulcie, który Syn Boży składa Ojcu – pragną celebrować tę liturgię starannie i pięknie. Stąd rola śpiewu i muzyki w ich pacierzach; od dawna słyną muzyczne rękopisy staniąteckie, dostępne dzisiaj na naszej stronie internetowej. Nasze organistki i kantorki zostawiły po sobie kancjonały i księgi liturgiczne, różne pomocnicze skróty, nawet podręcznik do nauki śpiewu, dzisiaj tylko dla muzykologów zrozumiały. Zresztą każda siostra sporządzała sobie kopie nut chórowych, bo ich w Polsce nie drukowano: miało się na cały chór najwyżej jeden wielki, stary rękopis i parę egzemplarzy weneckich wydań, więc trzeba było sobie radzić inaczej. Trudu nie żałowano. Śpiew gregoriański nie jest uboczną przyjemnością, ale aspektem naszego życia modlitwy, a więc częścią tego, co dla nas najważniejsze. Wychodzi nam lepiej lub gorzej, zależnie od chwilowych możliwości (nasz Pan nie zawsze do powołania dodaje nam słuch), ale się go wyrzec nie potrafimy.

Klasztor był w dawnych wiekach ośrodkiem nie tylko liturgicznym i religijnym, nie tylko ośrodkiem kulturalnym, ale także i społecznym. Był centralnym punktem dużego latyfundium: tu koncentrowały się sprawy setek rodzin wieśniaków, wszelkiego rodzaju pracowników klasztoru, ale także sąsiadów dziedziców, którzy bywali stroną w transakcjach, albo i przeciwnikami w procesach. Niszczyli to latyfundium Szwedzi i Kozacy, rozpołowiły je rozbiory (wszystkie wsie zawiślańskie znalazły się „za granicą”), okroił je bardzo cesarz austriacki, ale dopiero komuniści położyli mu ostateczny koniec.

Był też klasztor ośrodkiem duszpasterskim. Zawsze rezydowało tu kilku księży: kapelan mniszek, ich spowiednik, osobny też kaznodzieja… Do połowy XVI w. byli to benedyktyni tynieccy, później na ogół księża świeccy, w XIX wieku jezuici, którzy zresztą i wcześniej głosili siostrom konferencje i rekolekcje. To stąd o. Karol Antoniewicz szedł bezbronny, uspokoić zrewoltowany tłum; tu dwóch ojców zginęło od kul artyleryjskich w roku 1914; ale ich obecność skończyła się dopiero w 1954, wraz z wywiezieniem sióstr przez władze komunistyczne do Alwerni. Wygnanie trwało tylko dwa lata, benedyktynki wróciły, ale jezuici już nie wrócili. Ich miejsce zajęli najpierw sercanie, potem salezjanie.

Była także szkoła. Z początku istniała raczej na marginesie życia klasztoru, ot, grupka kilku czy kilkunastu dziewcząt pod opieką zakonnicy nauczycielki; uczyły się zwykle przez rok czytać, pisać, liczyć, śpiewać – no i robótek ręcznych. Ale od połowy XVIII w. grupa rośnie i programy rosną, zaczyna się nauka języków obcych, geografii, historii… Wreszcie w zaborze austriackim, gdzie tolerowano jedynie zakony docześnie użyteczne, warunkiem uniknięcia kasaty stało się poświęcenie wszystkich sił szkolnictwu. Miejsca za mało, więc dobudowano nowe skrzydło; siostry kończą kursy uprawniające do nauczania, ale najmują też personel świecki. W wolnej Polsce nawet jeszcze bardziej rozbudowały szkołę, ale zamknięto ją im w roku 1953.

Długa więc i dość burzliwa ta historia… A jednak to miejsce urzeka nawet chwilowych przechodniów swoją ciszą; historyków swoją dawnością; muzealników swoimi zabytkami najróżniejszego rodzaju. Jego bogactw kulturowych nikt jeszcze w całości nie spisał; ostatnio odsłonięto fasadę prezbiterium, i spod tynków wyjrzała gotycka cegła, tu i tam ze śladami bardzo wczesnej przebudowy. Fachowe oko czyta na tej ścianie dzieje budowy kościoła, ale wiele innych ścian czeka jeszcze, by odsłonić podobne rewelacje; wiele drobiazgów czeka na możliwość ekspozycji. Kiedy ten klasztor zakładano, potrzebne były pomieszczenia modlitewne, mieszkalne i gospodarcze. Później przyszedł czas, że potrzebne były obszerne pomieszczenia szkolne. Teraz z kolei potrzeba sal muzealnych, gdyż szkoła nie istnieje, cel mieszkalnych mamy aż nadmiar, a budynki gospodarcze wystarczają nam malutkie: ot, kurnik i obórka na parę dojnych krówek i osiołka. Z dawnego latyfundium już tylko ogród nam został, ale to „rozkułaczenie” nic a nic nam nie zaszkodziło. I tu jest właśnie sedno naszego jubileuszowego dziękczynienia: dziękujemy za to, że cokolwiek nam w ciągu wieków dawano czy odbierano, nasz najcenniejszy skarb – powołanie do służby Bożej – jest nieutracalny.

 

Przeczytaj także

Warto odwiedzić