Nowalijki

08 wrz 2016
Mikołaj Świerad
 

Tramwaj stał na światłach. Irek obserwował, jak rozklejają znów nową reklamę – zachęcano do kupna marketowych malin po 3,99. W sierpniowy poniedziałek ulice nieco opustoszały, ale po drugiej stronie ronda, zebrała się już spora grupa pasażerów i chłopiec wiedział, iż za chwilę będzie trzeba ustąpić miejsca starszej osobie.

O tej porze wszyscy jechali na plac targowy. Jechał i on z wypisaną przez babcię listą sprawunków, ukrytą w kieszeni plecaka.

Zrobiło się tłoczno. Obok rozmawiały dwie starsze panie. Jedna z nich, tęższa, wprost tryskała dobrym humorem, zamierzała bowiem nakupić nowalijek. Druga pani była wyraźnie przygnębiona, opowiadała o wnuczce, która nie chce jeść szparagów i zielonego groszku.

Drzwi otworzyły się, potok ludzi wysypał się na ulicę i rozpierzchł wśród straganów.

Czym są te nowalijki? – zdążył jeszcze pomyśleć chłopiec, ściskając w ręku listę.

Irek wracał dumny. Kupił wszystko, co miał zapisane: Rodzice długo pracują więc teraz, latem, gdy nie ma szkoły, częściej jeżdżę na obiady do babci. Fajnie jest podpatrzeć, jak się gotuje takie smaczne potrawy.

Podczas obiadu powstał harmider. – Czekajcie, zrobię snapa – oznajmił Irek, wyjąwszy telefon. – Nie, proszę, nie kładź mi botwinki i pietruszki – marudził młodszy brat Irka, Jędrek. – Chwileczkę – zaprotestowała babcia. – Czy ja dobrze słyszę? Robisz zdjęcie talerzowi, zamiast najpierw odmówić modlitwę przed posiłkiem? Następnie zwróciła się do młodszego z chłopców: –To nowalijki, są pyszne i bogate w odżywcze składniki.

– Nowalijki? Słyszałem już dziś to słowo. Co ono właściwie oznacza?

– To młode warzywa pojawiające się późną wiosną. Wiele z nich jest warzywami sezonowymi; świeże, nie ze sztucznej hodowli, można nabyć zaledwie przez kilka tygodni w roku. Ja sama nowalijkami nazywam także owoce, bo przecież niektóre na placu znajdziemy tylko teraz.

Tylko teraz – w głowie Irka błysnęło skojarzenie babcinych słów z jakimś sloganem reklamowym.

Odmówiwszy modlitwę, przystąpili do jedzenia, ale młodszy chłopiec nadal grymasił.

– Zjem botwinkę, lecz czy pójdziemy później na lody?

Irek szturchnął brata. – Twoje zachowanie przekracza granice dobrego smaku.

Po południu babcia czytała im fragmenty wspomnień swojej mamy, jakie zamieszczono w jednym ze zbiorów poświęconych wojennym tułaczom. Prababcia podczas wojny znalazła się w Kazachstanie, potem napisała o tym opowieść. W surowym, stepowym klimacie niełatwo było o pożywienie, więc z nastaniem wiosny hodowano warzywa i urządzano odległe, ryzykowne wyprawy po owoce. Dziadek Kaziu lubił przypominać, jak stał w długich kolejkach po pomarańcze. Nawet tatuś żalił się, że do biura kolegi dostarczają co dzień świeże jabłka, a do jego – nie. Oni z Jędrkiem o nic nie musieli się starać. Ileż jednak razy wybrzydzali na stołówce na zdrowe posiłki, ileż razy przynosili do domu niezjedzone owoce, a soczki wygrywały z kompotem ze spiżarni?

– Turkuć niejadek, siadamy do stołu – zawołał nazajutrz Irek młodszego brata, a ten, o dziwo, zamiast się naburmuszyć, wesoło się roześmiał. W końcu nie wypadało grymasić.

Odmówili modlitwę.

– Zdjęcie talerza? – zażartowała babcia.

Nowalijki – załączył podpis pod zdjęciem botwinki. Fotografia znalazła się na profilu chłopca, zaś on sam pomyślał: jakie to szczęście, że ma nam kto przyrządzać domowe obiady.

 

Warto odwiedzić