Wyautowani

30 Maj 2012
Elżbieta Nowak
 

Musimy uświadomić sobie, że każdy z nas może zostać wyautowany…

Wracałam tramwajem do domu. Najpierw musiałam do niego dojechać jeden przystanek autobusem, a potem „dziesiątką” niemal pod sam dom. Oczywiście, gdy doczekałam się już na autobus, a potem wysiadałam do przesiadki, mój tramwaj właśnie odjeżdżał z przystanku. Następny miał być za kwadrans. Usiadłam więc na ławeczce i poprosiłam w duchu Anioła Stróża, żeby przyjechał tramwaj niskopodłogowy, długi. Nie tylko ze względu na brak schodów do wagonu. Gdy wysiadam ostatnimi drzwiami, to mam mniej o kilka metrów, a te kilka metrów coraz bardziej zaczyna się liczyć dla moich starych nóg. I taki właśnie przyjechał. Długi, niskopodłogowy, klimatyzowany. Chwała Panu!

Wsiadłam środkowymi drzwiami i zaraz rozejrzałam się za jakimś miejscem siedzącym. Na samym końcu wagonu było nawet kilka wolnych miejsc. Gdy tam dotarłam, nagle zrozumiałam, dlaczego było tam prawie pusto! Okropny zapach wygonił ewentualnych chętnych do siedzenia. Została jako najbardziej wytrwała jakaś panienka, bawiąca się telefonem komórkowym. No i był – ON. Nawet niestary, czyściutko ubrany, ale – niestety – ten zapach, który był po prostu smrodem, pochodził od niego.

Na tej linii tramwajowej z dalekiego warszawskiego Służewca, prowadzącej na Wolę przez Dworzec Centralny, często spotyka się osoby, które bez trudności można zaliczyć do kategorii „osób bezdomnych”. Postanowiłam się nie łamać i usiadłam. Pomyślałam sobie, że jakoś wytrzymam, bo to przecież także człowiek. I w nim również pewnie mieszka Chrystus. Nie trzeba się odwracać od kogoś takiego.

Dopiero podczas jazdy stwierdziłam, jak heroiczna była to decyzja. Bo wszyscy, którzy skuszeni wolnymi miejscami chcieli sobie usiąść, natychmiast zawracali do środka tramwaju. Prawie jak wojak, gdy robi „w tył zwrot i naprzód marsz!”. Naprawdę ciekawe doświadczenie socjologiczne!

Gdy drzwi otwierały się na przystankach, trochę świeżego powietrza pomagało mi unieść to trudne wyzwanie.

Jadąc tak, przypomniałam sobie innych ludzi bezdomnych, spotykanych w mieście, nawet w śródmieściu naszej kochanej stolicy. Na Marszałkowskiej pewnego dnia, gdy także jechałam tramwajem, zauważyłam na ławce przystankowej biedaka w łachmanach. Na nogach miał zamotane jakieś toboły z reklamówek i gazet, siedział sobie jakby czekając na kolejny tramwaj, a gdy nagle podniósł wzrok na tramwajowe okno, za którym siedziałam, ujrzałam w ułamku sekundy w jego biednej, starej twarzy żywe, jasne oczy mojego nieżyjącego taty. Gdy tamtędy przejeżdżam, dopada mnie czasem to wspomnienie.

Inny bezdomny człowiek siedział niedaleko od tego miejsca, po drugiej stronie ulicy, tym razem na przystanku autobusowym, gdzie i ja się zatrzymałam. Miał mnóstwo tobołków, siedział wśród nich, roztaczając wokół siebie ów charakterystyczny zapach nędzy. I posilał się pieczywem z jakąś wędliną, może z pobliskiego sklepu. Przysiadłam nieopodal, bo nie było widać mojego autobusu, a na otwartym powietrzu jakoś można było wytrzymać to sąsiedztwo. Nagle ów człowiek zagadnął mnie, całkiem zwyczajnie pytając o trasę jakiegoś autobusu. Mówił piękną polszczyzną, pięknym językiem, jakiego dziś nie spotykamy zbyt często.

No i wreszcie przypominam sobie też tamtego, którego widziałam najwcześniej. Jeszcze koło Dworca Centralnego nie było tych wypasionych Złotych Tarasow, tylko zapuszczony placyk, a na nim budka, z której wydawano posiłki dla bezdomnych z Dworca. Zawsze stała tam długa kolejka. A ten człowiek, biedny człowiek, szedł korytarzem dworcowym wzdłuż jezdni, odgradzającej tę budę od budynku dworcowego, i wyglądał okropnie. Nie dość, że był nędznie ubrany, to jeszcze miał pokiereszowaną twarz z zaschłą krwią. Nie był trzeźwy, więc szedł chwiejnie i ostrożnie, przed siebie. I wtedy po raz pierwszy pomyślałam sobie, jak Pan Bóg, ze swojego wysokiego nieba, spogląda na tego biedaka, tak tragicznie wynędzniałego. Jak Pan Bóg na niego patrzy i być może myśli: „No i co, Człowieku? Zobacz tylko, do czego się doprowadziłeś tą swoją wolnością? Czy to jest właśnie to Twoje człowieczeństwo?...”. I głowę dam, że Pan Bóg nad nim zapłakał, bo i mnie się zrobiło dziwnie.

Od tamtego czasu nieraz patrzę na podobnych ludzi w podobny sposób – „oczami Boga”. I serce moje tonie w bólu, bo nic dla nich nie mogę zrobić.

Jadąc „dziesiątką”, też ukradkiem spoglądałam na tego woniejącego człowieka, zastanawiając się, gdzie on może jechać – pewnie na Centralny? No i co sprawiło, że jest tak jak jest. Bo nawet nie czuć było od niego alkoholu. Może był bezrobotny i pewnego dnia wyrzucono go z domu, bo nie płacił czynszu? Może rodzina go zostawiła, bo kiedyś pił?

Pomyślałam o sobie samej. Właśnie dostałam kolejną podwyżkę opłat za mieszkanie, co zrównało sam czynsz z moją emeryturą, i gdybym nie dorabiała, to być może pewnego dnia dołączyłabym i ja do bezdomnych. A jak długo jeszcze będę mogła pracować? Co będzie, gdy już nie będę mogła? Już i teraz nie jestem zbyt elegancko ubrana, bo chodzę w starych ciuchach z lumpeksu.

I wtedy zdałam sobie sprawę, że w tym tramwaju ten bezdomny człowiek jest lepiej ubrany ode mnie. A smród jest przecież niewidoczny i bezimienny, i jeszcze ktoś może sobie pomyśleć, patrząc na mnie, że to nie on śmierdzi, tylko…. O nie! To straszne!

Na szczęście dojeżdżaliśmy już do mojego przystanku, i szybciutko wysiadłam, żeby nikt w tramwaju nie miał żadnych wątpliwości, gdzie bije źródło nieprzyjemnej woni. Jeszcze nie tym razem! Nie muszę dodawać, że poczułam ulgę.

 

Warto odwiedzić