Pierwsi chrześcijanie wobec prawdy o Trójcy Świętej

05 wrz 2012
ks. Jan Ożóg SJ
 

Powiedziałem na poprzednim naszym spotkaniu, że prawda o Trójcy Świętej jest tajemnicą całkowicie niedostępną dla naszego rozumu i że nawet dla wiary Izraela była ona całkowicie niedostępna przed wcieleniem Syna Bożego i posłaniem Ducha Świętego[1].

Ale my, katolicy, jesteśmy i tak w dobrej sytuacji w porównaniu z pierwszymi chrześcijanami. Od dzieciństwa uczyliśmy się o tej wielkiej tajemnicy, nieustannie o niej słyszymy w liturgii, w homiliach i w życiu nawet. Nie rozumiemy jej co prawda, bo przecież żaden człowiek na świecie jej nie zrozumie, ale zazwyczaj ją przyjmujemy bez większych oporów jako prawdę objawioną. Tego wszystkiego właśnie chrześcijanie pierwszych wieków mogliby nam słusznie pozazdrościć.

Wywodzili się oni bowiem albo z Żydów, albo z nie-Żydów, czyli z pogan. Żydzi wychowani byli w bezwzględnym monoteizmie, dla wierzącego Żyda bowiem do dnia dzisiejszego adonai echad – Bóg jest jeden, tak bardzo Jeden, że aż Jedyny i – o tym Żydzi byli przekonani – Samotny. Wierzącemu Żydowi ani wtedy w głowie się nie mieściło, ani teraz się nie mieści to, co rzeczywiście wyraża objawiona przez Jezusa z Nazaretu tajemnica Trójcy Świętej. Nie-Żydzi znowu, czyli poganie od dzieciństwa wychowani w politeizmie, nie mieli pozornie żadnych trudności z przyjęciem Boga w Trzech Osobach, ale nie mogli znowu zrozumieć, dlaczego Kościół za Ewangeliami głosi Troistość Boga, a za Starym Testamentem Jego Jedyność. A Kościół się rzeczywiście upierał przy bezwzględnej Jedyności Boga.

I zagrażały pierwszym uczniom Apostołów trzy niebezpieczeństwa. Kto położył zbyt wielki nacisk na jedyność Boga, łatwo mógł zagubić odrębność Osób Boskich w Trójcy Przenajświętszej. Ten zaś, kto nadmiernie podkreślał odrębność Osób Boskich, mógł bardzo łatwo zagubić jedyność Boga i głosić mniej lub więcej zamaskowany politeizm. Wreszcie można było zachować jedyność Boga i odrębność Osób Boskich, ale je podporządkować wzajemnie: najwyższy jest Ojciec, Syn Boży trochę niższy, a Duch Święty najniższy.

I zaczęły się spory rozmaite i nie zawsze dla nas zrozumiałe tarcia. Z pierwszych dwóch wieków niewiele mamy materiału źródłowego na ten temat, wiadomo tylko, że niektórzy wybitni Ojcowie Kościoła przyjmowali pewne podporządkowanie Syna Bożego Bogu Ojcu, i to właśnie doprowadziło do powstania pierwszej z wielu herezji, które od łacińskiego wyrazu na określenie Trójcy Przenajświętszej – Trinitas – nazywamy trynitarnymi. Żeby jednak tę herezję i wiele innych jakoś zrozumieć, musimy pamiętać o tym, że w tamtych czasach nie tylko teologowie i nie tylko księża zajmowali się religią. Robi to wspaniale ludzie świeccy, a przykład Orygenesa świadczy, że się często lepiej na tym znali niż księża, czy nawet biskupi. Otóż około roku 190 pojawił się w Rzymie pewien bogaty kupiec z Bizancjum imieniem Teodot. Był chyba dobrze znany, bo wszyscy wiedzieli, że podczas prześladowania zaparł się wiary. Pewnie mu to wytykali, bo ów kupiec zaczął się bronić dziwną teologią: że właściwie nie stało się nic wielkiego, bo zapierając się Chrystusa, nie wyrzekł się Boga, ponieważ tak naprawdę to Jezus z Nazaretu był tylko człowiekiem narodzonym z Dziewicy. W czasie chrztu w Jordanie na owego Jezusa z Nazaretu zstąpił w postaci gołębicy Chrystus, czyli Mesjasz, i przekazał Mu mesjańskie posłannictwo. Wtedy właśnie Jezus stał się przybranym Synem Bożym, ale — tak twierdził ów Teodot — nigdy nie był Bogiem. Pogląd ten nazwano później z łacińska adopcjanizmem (bo Jezus był przybranym Synem Bożym), subordycjonizmem (bo Syn Boży jest całkowicie podporządkowany Ojcu, jak stworzenie swemu Stwórcy), albo też monarchianizmem (bo tylko jeden Bóg jest Panem).

Teodotowi te poglądy nie wyszły wprawdzie na zdrowie, bo papież Wiktor I rzucił na niego ekskomunikę, czyli wyłączył go ze społeczności wierzących, ale herezjarcha poglądów nie zmienił. Owszem, stworzył szkołę, w której się zbierali nie tyle wierzący, ile uczeni. Toteż stopnio pogląd ten rozwinięto, ale dokonano tego dość dziwacznie: jeżeli Jezus jest tylko człowiekiem, to nie się nie da wykluczyć, że jest jeszcze jakaś istota wyższa od niego, a niższa od Boga. Tak więc Teodot Młodszy zaczął głosić, że prawdziwym Synem Bożym i pośrednikiem między Bogiem a ludzkością nie jest Jezus z Nazaretu, lecz żyjący jeszcze za czasów Abrahama kapłan Melchizedech.

Teoria ta umarła dość szybko śmiercią naturalną, ale zanim umarła, pojawiła się nowa, jeszcze bardziej dziwaczna. Jej twórcą był nie znany nam bliżej jakiś Noetos, a może Prakseas. Działali oni zapewne w dobrej wierze, bo chcieli uratować jedyność Boga i w jakiś mądry sposób uchronić Bóstwo Jezusa z Nazaretu, ale wymyślili teorię tak nieszczęśliwą, że padła ona niemal zaraz po powstaniu: Jeden jest tylko Bóg, Bóg Ojciec. To właśnie Bóg Ojciec przyjął ciało ludzkie, cierpiał i umarł na krzyżu.

Oba te poglądy nie wyrządziły większej szkody w Kościele, były bowiem tak naiwne – prostackie nawet – i tak sprzeczne z tym, co znajdowano w Pismach Nowego Testamentu, że nie trzeba się było wiele trudzić, żeby je zwalczyć.

Ale problem pozostał i nic dziwnego, że powstały nowe próby rozwiązania. Około roku 260 Paweł z Samosat zaczął publicznie głosić, że Chrystus był tylko człowiekiem narodzonym z Dziewicy i że w Nim, czyli w człowieku, przebywało jak w świątyni Słowo albo Mądrość Boża[2]. Rzecz była bardzo niebezpieczna, ponieważ Paweł  z Samosat był biskupem Antiochii, która była jedną z najważniejszych stolic biskupich we wczesnym chrześcijaństwie. Toteż zbierali się biskupi trzykrotnie na synodach w Antiochii w latach 264-269 i próbowali nakłonić Pawła do odwołania poglądów. Biskup obiecywał poprawę, ponieważ jednak w rzeczywistości przyrzeczeń nie dotrzymywał, trzeci synod antiocheński wyłączył go ze wspólnoty kościelnej i pozbawił urzędu, co się zresztą na nic nie przydało, bo Paweł miał już swoich uczniów, toteż jeszcze przez długi czas utrzymywał się na stolicy biskupiej i swobodnie głosił swoje poglądy.

Trochę wcześniej niż Paweł z Samosat wystąpił z ciekawą, choć zupełnie błędną teorią niejaki Sabeliusz, pochodzący najprawdopodobniej z Libii. Według niego jest tylko jeden Jedyny Bóg i ten właśnie jeden Jedyny Bóg jawił się ludzkości w Starym Testamencie jako Bóg Ojciec, w Nowym jako Syn Boży, a w czasach Kościoła jako Duch Święty. Ten sam zatem jedyny  Bóg objawiał się ludziom na trzy różne sposoby, a ponieważ nasz wyraz sposób odpowiada wyrazowi łacińskiemu modus, teorię tę nazwano później modalizmem. Pogląd ten jednak był tak sprzeczny z  tym, co wiemy z Objawienia, że wystąpili przeciw niemu niemal wszyscy Ojcowie Kościoła. Sabeliusza wkrótce co prawda potępiono, w toku dyskusji jednak powstały nowe błędne teorie, których źródłem był — jak się później okazało — brak precyzyjnej terminologii.

Tak więc pod koniec trzeciego wieku powszechnie przyjmowano, że Chrystus jest prawdziwym Bogiem i prawdziwym Człowiekiem i że jest Osobą Boską odrębną od Ojca. Żeby uniknąć nieporozumień, podkreślano też wyraźnie, że jest tylko jeden jedyny Bóg. Ponieważ jednak Kościół nie wypowiedział się wyraźnie, jak to jest możliwe, że są trzy Osoby Boskie, ale jeden tylko Bóg, teologowie ratowali się, jak mogli, własnymi domysłami. I znowu wrócono do pewnego podporządkowania Osób Boskich, zwłaszcza że zdawała się za tym przemawiać  praktyka samego Kościoła. Zawsze mówiono: Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty i nikt tego porządku nie zmieniał.

I wtedy wystąpił Ariusz. Była to osobistość, na którą w Aleksandrii nie można było nie zwrócić uwagi. Był człowiekiem poważnym, trochę smętnym, nie dbał o ubranie — to znak pogardy dla dóbr doczesnych — przemawiał zawsze z namaszczeniem, był powszechnie uznawanym i lubianym kaznodzieją. Ponadto wtedy, kiedy zaczął głosić błędne teorie, miał już prawie sześćdziesiąt lat, uchodził za mądrego człowieka i niewątpliwie był człowiekiem mądry i dobrze w teologii wyształconym. Był też chyba płodnym pisarzem, ale to nie jest pewne, bo Konstantyn Wielki jego pisma kazał spalić, a do naszych czasów zachowały się tylko nieliczne fragmenty.

O Bogu uczył Ariusz wiele wspaniałych rzeczy. Mówił zatem, że Bóg jest arretos, czyli niewypowiedziany, a właściwie chciał przez to Ariusz powiedzieć, że o Bogu nic powiedzieć nie możemy. Dodawał Ariusz, że Bóg jest niezrodzony (agennetos), że nie ma początku (anarchos), że nie ma w Nim żadnego złożenia i że jest niezmienny. Dodawał, że nie ma wśród stworzeń istoty, która byłaby Mu równa lub chociaż w najmniejszym stopniu podobna (ouk idion oud` homoion).    

Ale z tej wspaniałej nauki wyprowadził Ariusz wnioski fałszywe i fałszywie je zastosował. Stwierdził mianowicie, że przy takich założeniach niedopuszczalne jest Bóstwo Słowa. Mówił zatem, że Słowo miało początek (en pote ouk en), że nie zostało zrodzone z Ojca, lecz przez Ojca z niczego stworzone. Istniało ono wprawdzie, zanim świat został stworzony i zanim zaistniał czas, ale nie jest wieczne. Słowo zatem nie jest prawdziwym Bogiem, lecz w całej swojej istocie różni się od Boga Ojca. Jest ono stworzeniem (ktisma, poiema), co potwierdza nawet Pismo święte, nazywając je pierworodnym wszelkiego stworzenia[3]. Mimo to jest ono po Bogu istotą najwyższą, przez nie bowiem Bóg wszystko stworzył, nawet czas. Stało się tak dlatego, że między Bogiem a światem przepaść jest tak ogromna, że nie mógł On bezpośrednio stworzyć świata. Stworzył więc najpierw byt pośredni, Słowo, przez które stworzył inne byty. Różnica między Słowem a Bogiem jest nieskończona, natomiast między Słowem a stworzeniami tylko ilościowa. Kiedy o Słowie mówimy, że jest Bogiem, trzeba to rozumieć w ten sposób, że dzięki łasce Bożej stało się ono przybranym Synem Bożym. Nie jest jednak Bogiem we właściwym znaczeniu. Wola Słowa jest zmienna, skłonna zatem zarówno do dobra, jak do zła. W rzeczywistości jednak Słowo jest bezgrzeszne i w postępowaniu niezmienne dzięki wolnej woli. Ma ono chwałę Boską, która jest pewnego rodzaju nagrodą za życie Słowa poznane uprzednio przez Boga.

Takie poglądy zmieniały bardzo wiele w nauce o Chrystusie.  Ponieważ Chrystus jako Słowo nie jest Bogiem, Jego dzieło odkupienia przestawało być dziełem Bożym, a stawało się dziełem jakimś stworzonym, i to szczególnego rodzaju. Ponadto Jezus z Nazaretu nie ma ludzkiej duszy (apsychon soma) i nie może jej mieć, ponieważ Jego duszą jest Słowo, które w Nim mieszka. Jest zatem Chrystus według Ariusza bytem szczególnego rodzaju: nie jest prawdziwym Bogiem, bo nie ma natury Boskiej, nie jest też pradziwym człowiekiem, bo nie ma ludzkiej duszy.

I tu już musiał wkroczyć Kościół nauczający urzędowo. W roku 325 zebrał się pierwszy sobór powszechny w Nicei, potępił naukę Ariusza, jego samego wyłączył ze wspólnoty wierzących w Chrystusa, co już było tylko formalnością, i wprowadził do wyznania jeden tylko wyraz, który  wyjaśniał powiązania Osób Boskich między sobą: homoousios, czyli współistotny. Ale o tym już następnym razem.

 


[1] KKK 237.

[2] K. Bihlmeyer, H. Tüchle: Kirchengeschichte. 1. Das christliche Altertum.  Paderborn 1966, s. 162.

[3] Kol 1,15).

 

 

Warto odwiedzić